Dzień po wyjeździe matki, Blanka zdecydowała się powrócić
do Anglii. Nie widziała sensu w dalszym przebywaniu w Porcie, podczas gdy
hiszpańskie wybrzeże nawiedzały silne sztormy.
I choć nie miała szczególnej ochoty na spędzanie świątecznych ferii w
głośnym gronie, powrót do Hogwartu wydawał się tym bardziej sensowny, że w
szkole pozostali Matt i Tatiana. Listownie odrzuciła zaproszenie Johna, który
oferował towarzystwo swojego rodzeństwa oraz dwójki przyjaciół, na spędzenie
ostatnich dni 1976 roku. Zamiast tego przesiedziała je wraz z dwójką Krukonów,
nocami zaś zaszywała się z książką w ciepłym i pustym dormitorium, próbując
cieszyć się spokojem.
Parę dni później, wraz z powrotem pozostałych uczniów,
wszystko wróciło do normy. Dormitorium znów zostało opanowane przez Dudleya,
białego kocura Lily, na korytarzach Hogwartu ponownie słychać było gwar rozmów,
a dzień zatopił się w fali lekcji i prac domowych. Gryfoni wznowili też
treningi quidditcha i trzeba przyznać, że przykładali się do nich, jak nigdy.
Wszyscy jak jeden mąż pragnęli zdobycia Pucharu, ale Katie Murphy, drobna
ścigająca piastująca od tego roku stanowisko kapitana drużyny, wręcz zwariowała
na tym punkcie. Czekały ją ostatnie dwa mecze w szkolnej karierze, bowiem w tym
roku kończyła naukę w Hogwarcie, nikt więc nie dziwił się jej nadzwyczajnemu
zapałowi.
Mimo że do rozegrania drugiej kolejki spotkań pozostało
jeszcze sporo czasu, gorączce quidditcha poddawały się powoli nie tylko wszystkie
drużyny, ale i ich kibice. Śledzili pilnie poczynania swoich ulubieńców, a
treningi Gryffindoru cieszyły się szczególnym zainteresowaniem. Obok mniej
lubianego Slytherinu byli oni od lat głównymi pretendentami do wygranej w
rywalizacji domów. Ponadto osoby szkolnych rozrabiaków, jakimi byli James i
Syriusz, ściągały na trybuny parę „ponadprogramowych” dziewcząt.
Jednak, by oglądać grę Gryfonów, przychodzili także chłopcy i to bynajmniej nie za sprawą
urody Katie czy Blanki. Katie prawdopodobnie była najlepszą ścigającą w
Hogwarcie, natomiast Blanka i Leo stanowili najbardziej ekscentryczną parę
pałkarzy: Leo był niskim chudzielcem, a Blanka… cóż, była dziewczyną. Dużą i
silną, ale wciąż dziewczyną. To wystarczyło by wyróżniali się wśród
stereotypowych pałkarzy, którzy zazwyczaj charakteryzowali się górą mięśni i
testosteronem kipiącym na wszystkie strony. Dodatkowo można się pokusić o
stwierdzenie, że wśród obecnych zawodników Blanka i Leo mieli jednocześnie
najbardziej efektowny styl gry. Owszem, podczas meczów często byli dość
zachowawczy i bardziej ostrożni, ale treningi stanowiły pokaz ich niemal
akrobatycznych umiejętności. Ćwiczyli celność, zagrania tyłem, w pełnym pędzie,
z półobrotów, a także z tak ekwilibrystycznych pozycji jak ze zwisu z miotły na
jednej nodze, wywołując przy tym oklaski z trybun. Gryfoni po prostu cieszyli
się grą i w wyjątkowo dobrych nastrojach oczekiwali spotkania z Ravenclawem.
Tak mijały kolejne dni, tygodnie, aż w końcu nadszedł
luty. Tego roku był wyjątkowo mroźny, ale i piękny. Błonia pokryte grubą
warstwą śniegu skrzyły się w promieniach słonecznych, a drzewa aż uginały się
pod białym ciężarem. Dawno nie było tak malowniczej zimy. Wtedy to wszyscy
zaczęli podejrzewać, że Tatiana miała syberyjskie korzenie, bo w temperaturze,
w której część Anglików nie potrafiła oddychać, ona, jeszcze bardziej zarumieniona
niż zwykle, z roześmianą buzią, biegała po śniegu w swojej absurdalnej kurtce w
zaczarowane motyle, które trzepotały na mrozie kolorowymi i kruchymi
skrzydełkami. W pewnym sensie był to widok tak uroczy, jak i wręcz makabryczny.
Tylko jej mogło przyjść do głowy by grubą zimową kurtkę przyozdobić kolorowymi motylami.
Dowodem tego, jak mroźny tego roku był luty, może być
niewielka liczba studentów, która zdecydowała się skorzystać z możliwości
wyjścia do Hogsmeade. Większość młodocianych czarodziejów pozostała w
Hogwarcie, ale oczywiście nie Tatiana. Do wyjścia zmusiła też Matta. Biedny
chłopak, opatulony tak, że było mu widać tylko oczy, dzielnie znosił wszystkie
śnieżki, które Domagarow w niego wycelowała po drodze. Z ulgą jednak wszedł do
Trzech Mioteł, zdjął grubą czapę, uwalniając gęstwinę brązowych loków i
rozkoszował się grzanym kremowym piwem i towarzystwem jakże upierdliwej, ale
niezmiennie kochanej Tatiany.
Parę przecznic dalej Blanka odwróciła głowę od Johna i
burknęła cicho:
- Przestań. Nie tutaj.
- Wstydzisz się mnie?
Dziewczyna wywróciła oczami ze złością.
- Tak, dokładnie tak – sarknęła. – Idziesz też? –
zapytała, ruszając nagle w kierunku wyjścia z zatłoczonego sklepu.
John nawet nie drgnął. Miał ochotę tu zostać i sprawdzić,
jak zachowa się brunetka. A ta w połowie drogi do wyjścia obejrzała się na
niego przez ramię. Widząc go nieruchomego, z rękami w kieszeniach, dokładnie w
tym miejscu w którym go zostawiła, znów sceptycznie uniosła brwi. Posłała mu
spojrzenie pod tytułem „A więc jednak zostajesz.”, z wyraźnie zaakcentowaną
kropką na końcu, i bez słowa wyszła na zewnątrz.
Wiedział, że po niego nie wróci. Dobrze znał to spojrzenie
i czuł, że kryje się za nim swego rodzaju szantaż. Jeśli się teraz rozstaną,
tak zupełnie bez kłótni, czeka ich parę cichych dni. Był pewien, że będzie
miała niewielkie, ale zawsze, wyrzuty sumienia. I on też będzie je miał. Lecz
mimo tych wyrzutów, nie prędko zbiorą się aby znów się z razem spotkać. W końcu
któreś pęknie, ale po czasie. Oboje są uparci.
Wiedział doskonale, że to głupie i dziecinne. Prawie natychmiast znalazł się na
zewnątrz. Zamykał drzwi, gdy dziewczyna zorientowała się, że długowłosy Puchon
zdecydował się z nią iść. Przystanęła i poczekała, patrząc na niego
niecierpliwie. Poszli razem w nieznanym sobie kierunku. W zupełnym milczeniu.
Śnieg sypał się leniwie z nieba wielkimi płatami. Wszędzie
wokół było zupełnie biało. Nieliczne promienie słoneczne, którym udało się
przebić przez zasłonę białych chmur, migotały w białym, oślepiającym
brokacie-puchu. Koło głów milczącej dwójki świstały zaczarowane śnieżki jednej
z armii trzecioklasistów, zaciekle ze sobą walczących w śnieżnej bitwie. Z
każdej strony rozbrzmiewały śmiechy.
Przechodzili właśnie przez rzeczkę kamiennym mostkiem, gdy
Blanka zatrzymała się nieoczekiwanie. Jack zrobił to samo. Przyglądał się z
ukosa Gryfonce, ciekawy, co zamierza zrobić. Patrzyła nieco nieobecnym wzrokiem
przed siebie, w kierunku zamku, opierając się o zimną balustradę. Stali tak
razem przez chwilę, cały czas nie przerywając milczenia, które zapadło jeszcze
w sklepie.
Przeniosła wzrok z białego krajobrazu na chłopaka. W całym
jej wyglądzie to zawsze oczy najbardziej go zachwycały. Kochał patrzeć w te
otoczone czarnymi długimi rzęsami, ciemnozielone kocie oczy. Cała Blanka
przypominała kota. Czarną, rozleniwioną kocicę, patrzącą ze swoistą pogardą na
to, co się dookoła dzieje i chodzącą tylko własnymi ścieżkami.
- Dobrze
wiedziałaś, że pójdę za tobą, co?
Spojrzała na niego niewinnymi oczyma, wzruszając przy tym ramionami.
- Wiedziałaś… –
Westchnął z rezygnowaniem i pokręcił głową, jakby patrzył na wyjątkowo
niesforne i uparte dziecko.
- Zawsze drażniło mnie afiszowanie się ze swoimi uczuciami
– powiedziała w końcu, zupełnie spokojnym głosem. Zielone tęczówki zamigotały, a
na jej twarzy pojawił się cień nieco przebiegłego uśmiechu, gdy zarzuciła leniwym
ruchem ręce na jego szyję. - Ale tutaj, John… tu jest dużo mniej osób… - mruknęła,
zbliżając swoje usta do jego ust.
Objął ją w tali, a perfumy dziewczyny po raz kolejny
oszołomiły jego zmysły. Drętwota. Dziesięć drętwot naraz. Sto. Żadnego protego.
Wiecznie opalone dłonie brunetki wolno, jakby od
niechcenia i zupełnie leniwie, błądziły po jego plecach, a czerwone wargi
przelewały w jego ciało gorąco, które rozgrzewało go w ten wyjątkowo mroźny
dzień.
***
Tej nocy Blanka źle spała. Znów pękała jej głowa, znów
miała mdłości. Nadszedł dzień meczu, a ona nie miała siły podnieść ręki, co
dopiero zwlec się z łóżka i zagrać. Leżała wśród zasuniętych zasłonek, zza
których dochodziły ją ciche głosy Amelii i Lily mieszające się w nieistotnej
porannej pogawędce.
Westchnęła i powoli, bardzo powoli usiadła, spuszczając
nogi z łóżka i skrywając twarz w dłoniach. Szkolenie w Ministerstwie Magii
wchodziło w końcową fazę, a ona niezmiennie nie osiągała zadowalających
efektów. A była już tak blisko! Kolejne wieczory spędzała na ciężkich i,
musiała przyznać, bolesnych ćwiczeniach, swoją obecność w dormitorium
usprawiedliwiając fikcyjnymi szlabanami. Piła coraz więcej specjalnego
eliksiru, po którym jej zdolności magiczne może i faktycznie się zwiększyły,
ale za to słabła fizycznie, traciła na wadze i coraz częściej zmagała się z
bezsennością albo koszmarami. Nie wiedziała sama, co z dwojga złego było lepsze.
Sięgając po szlafrok, rozchyliła zasłonki przy łóżku i
rzuciła w przestrzeń krótkie przywitanie, na które odpowiedziała tylko Lily.
Zbierając w sobie wszystkie siły, wstała i otworzyła kufer w poszukiwaniu
czystych ubrań.
- Chyba nie spałaś najlepiej, co? Ciągle mamrotałaś przez
sen – dobiegł ją głos Lily.
- Mamrotałam? Coś… coś konkretnego? – zapytała ostrożnie,
wściekła na siebie i na ciekawskość współlokatorki. Ku jej uldze, Evans
zaprzeczyła ruchem głowy, jakby sama zawiedziona, że nie dowiedziała się niczego
więcej. Blanka prawie odetchnęła z ulgą. – Być może, choć nawet nie pamiętam,
co mi się śniło – skłamała jeszcze gładko.
Hewson już dawno temu nauczyła się, żeby nie opowiadać o
swoich snach przy Amelii. Dziewczyna miała manię na punkcie wróżbiarstwa i
lubiła dopatrywać się ukrytych znaków, gdzie tylko mogła, a sny były dla niej
śmiertelnie poważną sprawą. Kiedyś prawie się rozpłakała, wpatrując w dłonie
Blanki. Od tamtego momentu Hiszpanka nauczyła się zaciskać w jej towarzystwie
pięści, przestała też opowiadać o swoich snach, a fusów w filiżance po herbacie
strzegła jak oka w głowie. Amelia z kolei nauczyła się, że lepiej nie opowiadać
Blance o swoich złych przeczuciach, choć teraz, kiedy obie i tak się do siebie
nie odzywały, nie miało to już znaczenia.
W każdym razie niepotrzebny był ani profesjonalny
wróżbita, ani amator, żeby Blanka wiedziała, że jej koszmary nie są wynikiem
niczego dobrego. Nie wierzyła nigdy w
ich proroczy sens, ale zdawała sobie sprawę z tego, jak doskonale potrafią
odzwierciedlać obecną rzeczywistość.
Odganiając od siebie te myśli, ubrała się i zeszła na
śniadanie do Wielkiej Sali.
Mimo wczesnej pory, większość uczniów już zdążyła stawić
się na sobotnim śniadaniu. W całej szkole podekscytowanie zbliżającym się
meczem było aż namacalne. Gryfoni powitali Blankę oklaskami, jak za każdym
razem, kiedy przybywał któryś z członków drużyny. Nie była jednak gwiazdą
takiego formatu co Katie czy James, więc po krótkim poruszeniu, wszyscy
ponownie zajęli się sobą. Było jej na rękę, że koledzy nie byli zbyt wylewni i
nadgorliwi w dotrzymywaniu jej towarzystwa przy przedmeczowym śniadaniu. Czuła się
jak inferius, wiedziała, że nie da rady niczego przełknąć i wolała, by nikt jej
nie zaglądał w talerz. Mimo to, ucieszyła się, kiedy podszedł do niej John.
Przywitał się cmoknięciem w policzek. Usiadł obok niej, a
naprzeciw Syriusza, któremu burknął tylko jakieś niewyraźnie „cześć” zakończone
jakby znakiem zapytania.
- Ale miałem okropny sen… - mruknął do dziewczyny.
Black, który przyglądał im się, przeżuwając tosta, nie
oparł się pokusie wtrącenia i zapytał ze
współczuciem w głosie:
- Ojej… śnił ci się fryzjer?
Siedzący obok James, na te słowa opluł gazetę sokiem
dyniowym, przy czym starał się zamaskować śmiech kaszlem. Skrywał uśmiechniętą
twarz, zajmując się wycieraniem stołu, gazety i swojej brody.
- Słyszałeś może o tym, że jak pies je, to nie szczeka? –
zapytał milusińskim głosem Puchon, choć spojrzeniem miażdżył bruneta, który
zapełnił usta kolejną kanapką. – Rozumiesz, co mam na myśli?
- Rozumiem – syknął Łapa.
- Ooo… - John udał zdziwienie, a potem podziw: - To dobry
dzień masz dzisiaj.
James znów miał trudności z utrzymaniem soku w jamie
ustnej. Pomarańczowa stróżka pociekła mu po raz drugi po brodzie.
Blanka, zupełnie puszczając mimo uszu tę wymianę zdań, do
jakich zdążyła się już przyzwyczaić i z nimi pogodzić, ignorując zaciśnięte
szczęki Syriusza i zmarszczone groźnie brwi Johna, wytarła chusteczką twarz (bo
siedziała dokładnie vis a vis Rogacza) i spojrzała znacząco na Puchona.
Doskonale wiedziała, o co mu chodzi. A więc on też zmagał się po tym wszystkim
z koszmarami.
Miał cienie pod oczami. I był blady.
- Ja dzisiaj prawie nie zmrużyłam oka - przyznała cicho,
uprzedzając w zajęciu głosu Syriusza, który już szykował się do wygłoszenia
kolejnej zaczepki.
Gryfon zamilkł, chcąc usłyszeć jak najwięcej z ich
rozmowy, bo ściszyli głos prawie do minimum.
- …nigdy tak nie miałem. Dobrze się czułem… A ty od
początku, tak?
Syriusz niemal
czuł, jak jego uszy wydłużają się w kierunku siedzącej na przeciw niego dwójki.
Szeptali między sobą tak cicho, że większości słów musiał się domyślić. Z
poirytowaniem stwierdził, że Huncwotów ta rozmowa wcale nie interesuje. James
teraz już w spokoju i bez trudu pił sok i co jakiś czas wpychał sobie do ust
naleśnika, ciągle nie odrywając oczu od gazety. Peter radził się w jakiejś
sprawie Lily, mówiąc z buzią wypełnioną po same „brzegi” pączkiem, a Remus
przekartkowywał jakąś książkę. Jakie to typowe!
- Ja od listopada non stop. Zresztą dobrze o tym wiesz –
mruknęła bardzo cicho Blanka. Oderwała spojrzenie od niebieskich oczu Johna i
natknęła się na pełen zaciekawienia wzrok Syriusza. Zrobiła poirytowaną minę. –
Pogadamy później – dość szorstko dała Puchonowi do zrozumienia, że to koniec
rozmowy.
Nadstawiła policzek, żeby pocałował ją na pożegnanie.
Chłopak jednak trafił prosto w czerwone wargi.
Uśmiechnął się figlarnie, gdy zmrużyła groźnie oczy.
- Powodzenia na meczu – powiedział do niej i do chłopaków
wstając i oddalając się od stołu Gryfonów.
- Dzięki! – James wzniósł w jego stronę puchar z felernym
sokiem. Zrobił to zbyt gwałtownie i znów się oblał. Zaklął pod nosem.
Syriusz spojrzał na niego z jedynym w swoim rodzaju
obrzydzeniem.
Rogacz, napotkawszy wzrok Łapy, wyszczerzył się do niego.
- Ale się dobrali, nie? – zapytał niby przyjaciela, ale
popatrzył znacząco na Blankę.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego z politowaniem.
- O czym rozmawialiście? – Syriusz, nie siląc się na bycie
taktownym, sypnął prosto z mostu.
Nie umknęło jego uwadze, że zmęczona twarz dziewczyny,
przed chwilą z dobrotliwym uśmiechem, teraz poważnieje.
- O snach – wzruszyła obojętnie ramionami.
Syriusz uniósł znacząco jedną brew i spojrzał na nią z
naciskiem, ale nic sobie z tego nie robiła. Patrzyła mu prosto w oczy z
obojętnym wyrazem twarzy, sącząc herbatę.
- Pójdę już – stwierdziła, stwierdziła w końcu,
przerzucając nogi na druga stronę ławki, by odejść.
- Blanka? – odezwał się do tej pory milczący Remus.
Spojrzała na niego wyczekująco. – Nic
nie zjadłaś – dodał niepewnie.
- Nie mam ochoty.
Już wstawała, gdy James złapał ją za ramię i posadził z
powrotem na ławce. Jednym ruchem nałożył jej solidną porcję jakiegoś tłustego
dania.
- Nie mam ochoty – powtórzyła z naciskiem.
- Przestań, przecież w ogóle siły nie będziesz miała, z
miotły zlecisz – wtrącił się Syriusz.
- A ty to się martwisz o mnie czy o wygraną? – syknęła
rozdrażniona do Blacka.
- O swoje jaja się martwię! – odparadował bez
zastanowienia.
Zrobiła zdezorientowaną minę.
- Wolałbym, żebyś była w formie, bo jak drugi raz oberwę,
tak jak wtedy, gdy nie grałaś, to albo zostanę impotentem albo będę bezpłodny.
Przekonałem cię? – uśmiechnął się w swoim mniemaniu słodko.
Blanka spuściła z siebie powietrze i zamknęła oczy, jakby prosiła
Merlina o siłę.
- Świat byłby mi
naprawdę wdzięczny, gdyby moje niejedzenie uniemożliwiło rozmnożenie się
takiego barana – mruknęła na tyle
cicho, by siedzący po drugiej stronie stołu Syriusz jej nie usłyszał, ale
jednocześnie na tyle głośno, by puścić do siedzącego obok Remusa perskie oczko.
Złapała pierwsze lepsze jabłko. Podetknęła
je Syriuszowi pod nos i spojrzała na niego pytająco.
- Fakt, że zjem to jabłko, sprawi, że poczujesz się
bezpieczniej?
- Wygląda na robaczywe, więc pewnie jest bardzo pożywne.
Tak, czuję się uspokojony.
Wiedząc, że owoc jest całkowicie zdrowy, wgryzła się weń
bez smaku.
- W zamian za poświęcenie będę matką chrzestną twoich
dzieci – postanowiła za niego.
- Tak, tak. I ulubioną powiernicą mojej żony. Moje życie
intymne nie będzie miało przed tobą tajemnic, zadowolona?
- Przestań, bo zbiera mi się na wymioty – powiedziała
słabo, wcale nie mijając się z prawdą.
Wstała od stołu patrząc na uśmiechniętego przebiegle
Syriusza z teatralnym zdegustowaniem.
- Do zobaczenia na meczu – powiedziała do reszty i ruszyła
w stronę wyjścia, trzymając w dłoni nadgryzione jabłko. Wylądowało w pierwszym
lepszym koszu po drodze do toalety.
***
- Witam wszystkich na czwartym w tym sezonie meczu
quidditcha! – Po trybunach poniósł się tubalny głos trzeciorocznego Gryfona,
Kingsley’a Shacklebolta.
- Pierdzielony, ten to chyba na mutację nie narzeka –
mruknął Gavin do stojącego obok Syriusza. Cała drużyna, zwarta i gotowa,
czekała na sygnał do wyjścia.
Black wcale jednak się nie zaśmiał z uwagi kolegi, zamiast
tego zaklął szpetnie pod nosem, patrząc na brunatne chmury kłębiące się na
niebie. Właśnie zaczynało padać.
- Wyrażaj się, Black – syknęła Katie stojąca na czele
grupy.
- Znowu mamy deszcz! Cholera, miałem nadzieję, że tym
razem wytrzyma…
- Pogoda jest dla wszystkich taka sama. Pamiętajcie, pełna
koncentracja. I mobilizacja, a wygramy to!
Drużyna przypieczętowała jej słowa ryknięciem, którego nie
powstydziłby się żaden lew. Z szaleńczo bijącymi sercami nasłuchiwali odgłosów
rozchodzących się dziesiątki stóp ponad ich głowami. Powsiadali na miotły,
czekając, aż zostaną wywołani.
- Przywitajmy drużynę Gryffindoru!
W burzy oklasków wylecieli na boisko.
Komentator z zabójczą prędkością rzucał ich nazwiskami,
przebijając się przez kolejne salwy oklasków.
- Ścigający: Kapitan drużyny Katie Murphy, Gavin Brown,
Syriusz Black! Pałkarze: Blanka Hewson, Leopold Smith! Obrońca - Bradley Abbot
i szukający - James Potter! Brawa!
Rozejrzeli się po sobie uśmiechnięci od ucha do ucha.
Długo czekali na tę chwilę, nieważne, że paskudny marcowy deszcz poczynał sobie
coraz śmielej i już byli cali mokrzy.
- Czas na drużynę Ravenclawu! Ścigający: Yuto Oichi,
Albert McCarthy, Bairre Moran! Pałkarze: Dwight Yorke i Andrew Cole! Obrońca -
kapitan Lawrence Golden i szukająca - Tatiana Domogarow!
Katie i Larry zanurkowali z powrotem na boisko, gdzie czekał
na nich sędzia spotkania. Podali sobie dłonie, wypuścili znicza i tłuczki, po
czym znów pofrunęli do swoich drużyn, zająć pozycje. Znicz natychmiast zniknął
im z oczu, natomiast tłuczki krążyły dookoła drużyn, czekając na moment, w
którym będą mogły zaatakować.
- Iiii… KAFEL
POSZEDŁ W GÓRĘ! Natychmiast przejmuje go Black, unika tłuczka i podaje do
Murphy. Murphy szybko do Browna, ten znów do Murphy. Rozpędza się, strzela
iiiiiii… Golden broni z najwyższym trudem!
Po trybunach potoczył się jęk zawodu Gryfonów wymieszany z
triumfalnym ryknięciem Krukonów.
- Ale, ale, teraz kafel w posiadaniu Moran, ależ mknie ta
dziewczyna! Wymija Blacka z dziecinną łatwością iii… tak jest, dziesięć punktów
dla Ravenclawu! Szybkie wznowienie gry przez Gryfonów, czy coś z tego będzie?
Brown w natarciu, Smith broni go przed tłuczkiem, ale Gryfon zderza się z Yuto
Oichim! Chyba wszyscy cali, kafla wyłapuje Black, jak to rozegra? Podaje do Murphy,
ta z powrotem do Blacka, Blaaack… Blaaaack... Będzie strze…, NIE!, W OSTATNIEJ CHWILI PODAJE DO BROWNA! BROOOOWNN! Och, co za SZKOOODA! Ale pięknie to
wymyślili, brawo dla Gryfonów!
Kontra Ravenclawu! Oichi do McCarty’ego. McCarthy
osłaniany przez Murphy… brzydkie zagranie Krukona, ale sędzia puszcza grę.
McCarthy do Moran, a ta, co za strzał!, zdobywa kolejne 10 punktów!
Po godzinie meczu Krukoni prowadzili już sześćdziesiąt do
dwudziestu i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie losy spotkania
miały się odmienić. Gryfoni grali pomysłowo i potrafili zaskoczyć przeciwnika,
ale brakowało im skuteczności. A rozdrażnieni kolejną niewykorzystaną sytuacją
byli łatwiejszą zaporą do przejścia w obronie. Leo i Blanka uwijali się jak w
ukropie, broniąc swoich zawodników i kąśliwie ciskając tłuczki w stronę
Krukonów, ale im także nie brakowało refleksu.
Silny wiatr porywał ich szaty i włosy, wyziębiając do
kości, a marznący w losie deszcz bił po twarzy i dłoniach. James czuł
narastające napięcie. Wiedział, że musi jak najszybciej znaleźć złotego znicza.
Ale im bardziej tego pragnął, tym bardziej zaczynał czuć się bezradny, nie
mogąc go nigdzie dostrzec. Zdecydowanie nad wyraz byłyby słowa, że popadał w
panikę, ale niezaprzeczalnie malała jego pewność siebie. A tego uczucia
nienawidził. Krążył dookoła, wypatrując złotego błysku i zerkając kątem oka na
Tatianę. Nie pozwoli, by tym razem go pokonała! Znikąd pojawiła się przy nim
Blanka, odbijając lecącego w niego tłuczka w stronę Moran. Irlandka zdążyła się
uchylić, ale nie złapała przez to kafla, a Black jakby tylko na to czekał.
Przeleciał pod spodem, po raz kolejny porywając piłkę. Jednak zanim zdążył
podać do Browna, z impetem wpadł na niego McCarthy. Ledwo utrzymał się na
miotle. Kafla przejął Oichi i zamienił to w kolejne dziesięć punktów.
James usłyszał, jak przelatująca obok Hewson klnie na czym
świat stoi.
Musiał natychmiast złapać znicza.
Ale nie złapał.
Ani natychmiast, ani przez kolejne trzy godziny. Spotkanie
trwało już ponad dwieście sześćdziesiąt minut, a on i Tatiana mieli dopiero
jeden pościg zakończony fiaskiem i utratą znicza. Pocieszające było jedynie to,
że Gryfoni znacznie nadrobili straty. Było dwieście trzydzieści do dwustu
dziesięciu dla Krukonów, a przecież w momencie krytycznym, wygrywali już stoma
punktami.
To był zdecydowanie najdłuższy mecz, w jakim przyszło im
grać. Trybuny były już prawie puste. Przemarznięci kibice zaczęli się masowo
rozchodzić przed trzecią godziną spotkania i sporo ich ominęło, bo niedługo po
tym zawodnikom zaczęły na dobre puszczać nerwy. Doszło do paru przepychanek, co
było anomalią, bo zazwyczaj mecze między Gryffindorem a Ravenclawem stały na
przyjacielskiej stopie. Tym razem gra stawała się coraz ostrzejsza.
Parę nieczystych zagrań McCarthy’ego wystarczyło, żeby
zepsuć Gryfonom krew. Zaczęli grać coraz bardziej bezpardonowo i jednocześnie
nadrabiać straty. Sędzia niejednokrotnie był bliski wyrzucenia z boiska kilku
zawodników, szczególnie pałkarzy obu drużyn, ale wiedział, że tym samym
wzbudziłby jeszcze większą agresję.
Ścigający raz po raz próbowali zrzucić się z miotły,
pałkarze zagrywali coraz bardziej złośliwie i niebezpiecznie, obrońcy byli już
cali poobijani, a szukający wciąż nie mieli okazji do popisu i powoli
przymarzali do swoich mioteł.
Szybko zapadł zmrok i dookoła stadionu lewitowały wielkie
pochodnie wyczarowane przez nauczycieli, a w tym świetle jeszcze ciężej było
dostrzec malutką piłeczkę.
Do piątej godziny meczu Gryffindorowi dwa razy udało się
wyjść nawet na skromne prowadzenie. Śrubowali rekord tego pięćdziesięciolecia
pod względem długości spotkania i częstotliwości padania goli. Gra była już tak
wyrównana, co brutalna, a całkowicie przemęczone już drużyny szły łeb w łeb. Było
po dwieście sześćdziesiąt, kiedy kompletnie zachrypnięty Shacklebolt zawył:
- DOMOGAROW ZACZĘŁA POŚCIG!
W jego głosie było tyle złości, że to nie James, ile
nadziei, że to już koniec.
Potter starał się dołączyć do Rosjanki, ale miał spore
straty.
Blanka kątem oka dostrzegła, jak Bairre Moran,
wykorzystując zagapienie pozostałych graczy, którzy śledzili wzrokiem
szukających, naciera na pętle Gryffindoru, których samotnie strzegł Brad
Abbot. Wiedziała, że James jest za
daleko, nie dogoni Tatiany i to Krukoni wygrają mecz. Ale nie pozwoli na to, by
sekundę przed tym wyszli na prowadzenie. Rzuciła się w stronę nadlatującego
tłuczka i odbiła go ile sił w stronę Moran, która już zdążyła wykonać rzut.
Tłuczek trafił prosto w kafla, rozrywając go na drzazgi, a następnie obił Moran
ramię. Irlandka zawyła z bólu, ale było już po wszystkim. W tym samym momencie
komentator wychrypiał nazwisko Tatiany, która w końcu chwyciła znicza.
- Ole – burknęła Hewson pod nosem, kwitując swoje
uderzenie do Blacka, który wytrzeszczał na nią oczy z niedowierzaniem.
Odrzuciła za ramię zamarznięty warkocz i lekceważąc
krzyczącego coś sędziego, zleciała na dół boiska, gdzie pogratulowała Larry’emu
i ruszyła w stronę szatni, brodząc w błocie.
________________________________
Parę słów na
koniec:
Pomyślałam
sobie, rany, dlaczego te mecze zawsze były takie krótkie? Gdzieś tam krążyły
legendy o spotkaniach trwających całe dnie, ale kiedy mowa o rozgrywkach
szkolnych wszystko zazwyczaj dzieje się koło godziny. Pozwoliłam sobie
pomajstrować przy drużynie Krukonów i znalazła się tam Moran, późniejsza
reprezentantka Irlandii i uczestniczka MŚ w 1994. Dodatkowo pałkarzy
zapożyczyłam z ataku Manchesteru United z lat 90 – Yorke i Cole byli legendarną
parą napastników w tym klubie :D
Rezerwacja bezterminowa, przepraszamy.
OdpowiedzUsuńmogłabyś dodać zakładkę z bohaterami.
OdpowiedzUsuńRaczej nie przewiduję... ale na specjalne życzenie mogę streścić:
UsuńAmelia Bellamy – Ą, Ę.
Syriusz Black – Och, ach!
Tatiana Domogarow – Yyy…
Lily Evans – Uch!
Larry Golden – Hmm…
Blanka Hewson – Pfff…
Remus Lupin – Aha.
Matthew Mullen – Ała!
Peter Pettigrew – Uff…
James Potter – Łał!
:DDD
Blanka to cos wieej niz pffff ;)
Usuńczemu tak mało o Lily?
OdpowiedzUsuńale tak to to super
Ale sie ciesze, ze pojawiła sie nowosc. Coz, długo to trwało, ale z drugiej strony ładnie sie przygotowałaś. UŻyłaś nazwiska, ktore potem pojawiały sie chociażby na MS.... Wlasciwie Gryfoni całkiem niezłe sobie radzili. troche ich szkoda, ale z drugiej strony to juz nudne, ze oni zawsze wygrywają. I tez uwazam,ze fajnie,ze ten mecz trwał tal długo, w ogole był niekonwencjonalny. Widzę, ze Shaklebot był społecznikiem od małego. Podoba mi sie relacja trojkata Bianka-John-syriusz, choc oczywiscie chce,zeby to Syriudz był tym wygranym.m szczerze mowiac, ten Johm wydaje sie byc troche bez charakteru... Podobała mi soe bardzo ta końcówka na moście, te drętwoty, ale początek był nieco dziwny, bo byłam pewna, ze skoro zaczelas od Tatiany i Matta, to na nich skończysz. A tutaj tylko wspomniałaś o tak dziwnie szybko przeszłaś do Bianko i Johna i to w dodatku późnej kiedy byłam przekonana,ze John sobie pszedl, bo tak wynikało z opisu, to sie okazało ze poszedł, ale za dziewczyna. W oby przypadkach wystarczyłoby nawet zdanie łączące dwa fragmenty i byłby ok. Podobało mi sie za to bardzo to,jak opisywalas zime, był to magiczne. A mecz, jak juz mówiłam, to bardzo dobry kawałek tekstu. Zaparszam na zapiski-condawiramurs na nowości :)
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie za uwagi i poświęcony czas :D Bardzo możliwe, ze masz rację co do tych niejasności, ale żeby to wyłapać, chyba muszę trochę odpocząć od tego tekstu i trochę go zapomnieć, żeby było łatwiej. Wiesz, jak się to czyta raz za razem i poprawia, to zawsze coś umknie.
UsuńMam straszne wyrzuty sumienie względem tych zaległości, które mam u innych, ale kompletnie nie potrafię powiedzieć, kiedy się za nie zabiorę. Moożeee... w lutym? Powinnam mieć trochę więcej luzu. Albo jeszcze większy zapierdziel, jeśli teraz nawalę.
Tak, to prawda, trudno znalexc takie bledy, sama czytam swoje rozdziały, a i tak zawsze cos przeocze. :) zapraszam do mnie na kolejna nowosc. Mam nadzieje, ze juz minął Ci zapierdziel...mnie sie skończył wlasnie dzisiaj wraz z ostatnim egzaminem, aczkolwiek nie na długo :)
UsuńTak! Okazuje się, że nie czekałam na darmo :D Trzymałam za Ciebie kciuki ;) Super rozdział, szczególnie opis meczu quidditcha. Fajnie, że wrzuciłaś Kingsley'a no i w ogóle te nazwiska Moran itp - doceniam bardzo :) I chyba coraz bardziej lubię Tatianę ;D Jak zwykle czekam na więcej Lily, no i kolejny rozdział oczywiście :) Życzę dużo weny, ale przede wszystkim CZASU! I nie poddawaj się! :D
OdpowiedzUsuńCo Wy tak z tą Lily i Lily, ona jest taka wkurzająca! :D Ale w sumie dobry pomysł, może ją jakoś wcisnę do następnego rozdziału.
UsuńDziękuję bardzo za miłe słowa i za życzenia, oby się spełniły, bo faktycznie nie nadążam! :D Ale Tobie również życzę tego samego, bo ostatnio zaglądałam na Twojego deviantarta i jakoś nie widziałam niczego nowego...? ;>
Cieszę się, że jest nowość ;) Nie mogłam się doczekać ;) Rozdział jak zwykle super :) Nie mogę się doczekać następnego, pisz kochana ;)
OdpowiedzUsuńRany, przez to pół roku już zapomniałam jak miło jest czytać te wszystkie komentarze! :D
UsuńAleż się naczekaliśmy! Warto było, doskonały opis meczu, czułam się jakbym zmarznięta i przemoczona siedziała na trybunach:) Ciężko będzie miał John z taką dziewczyną:) Silny charakter:) Uśmiałam się z rozmowy Syriusz vs Blanka:) Mistrzostwo świata! A ten tekst o robaczywym jabłku, mega!
OdpowiedzUsuńMyślę, że spokojnie możesz dodać taką zakładkę z bohaterami:)
Pozdrawiam:)
Obawiałam się, ze wyszło drewnianie, więc bardzo się cieszę, że udało mi się kogoś rozbawić ;)
UsuńTaką zakładkę czyli taką jak ta, którą zamieściłam w komentarzu? Trochę korci. :p
Nie było drewniane😊 tak, dokładnie taką jak w komentarzu 😃 pozdrawiam! Mam nadzieję, że rozdział pojawi się szybciej niż ostatnio. Gdybyś miała mnóstwo wolnego czasu to nieśmiało zapraszam do siebie na huncwot-rogata.blogspot.com
Usuń