Jak
on nienawidził tego dnia! Ścisku, hałasu, żegnających się czule rodzin,
wystraszonych pierwszaków, rozchichotanych dziewcząt, bandy starszych
uczniów, która krążyła między innymi hogwartczykami i szukała zaczepki.
Nienawidził przeraźliwych dźwięków, które wydawały spłoszone zwierzęta,
nienawidził stukotania wózków, wylewnych powitań ze strony osób, za
którymi w ogóle nie przepadał, nienawidził w ogóle całego tego miejsca.
Ze wszystkich rzeczy związanych z powrotem do szkoły, etapu, który
trzeba było przejść na dworcu, od lat serdecznie nie znosił.
Z
poważną miną przepychał się do przodu, torując drogę dla przyjaciela i
jego matki. Znaleźli w końcu kawałek wolnego miejsca, by móc ze sobą
spokojnie porozmawiać i pożegnać się przed odjazdem. Czas odejść,
pomyślał. Wypadałoby zostawić choć na chwilę sam na sam panią Potter ze
swoim jedynym synem. Nie wiadomo, skąd wzięła mu się w głowie taka myśl,
jednak był pewien, że to słuszne, a nawet konieczne posunięcie. Może ta
krótka chwila, na jaką miał zostawić Rogacza w opiece matki, miała być
podziękowaniem dla kobiety za to, że po raz kolejny przyjęła go pod swój
dach i sprawiła, że jego wakacje nie były koszmarem.
-
Ja może powoli będę się zbierał. Zabiorę kufry i zajmę gdzieś miejsce,
James. I – Tu, łapiąc za uchwyty szkolnych kufrów, spojrzał z prawdziwą
wdzięcznością na bladą i dziwnie zmęczoną twarz Dorei Potter. – dziękuję
za wszystko.
Jego
ciotka uśmiechnęła się do niego promiennie, a uśmiech ten sprawił, że
znów wyglądała młodo i zdrowo tak, jak ją zapamiętał z wcześniejszych
pobytów u przyjaciela. Zrobiła krok w jego kierunku i mimo że była od
niego o ponad głowę niższa, udało jej się go przytulić prawdziwie
matczynym gestem. W ciepłym uścisku, zdawać by się mogło, że bardzo
przyjemnym i pokrzepiającym, Syriusz poczuł się… dziwnie. Jak za każdym
razem, gdy zdobywała się na tak czuły wobec niego gest. Nie pamiętał, by
Walburga kiedykolwiek go przytulała w ten sposób. Może wtedy, kiedy był
bardzo, bardzo małym dzieckiem, w późniejszym stadium odpuściła sobie
uczenia syna miłości i jej okazywania.
Poczuł się niezręcznie, poczuł się fatalnie.
Uśmiechnął
się do niej jeszcze raz. Tym razem bardziej niepewnie. W jakiś pokrętny
sposób wiedział, że będzie tęsknił za tą dobrotliwą kobietą. Pełną
werwy, ale jednak nie do końca silną, za to bezinteresowną, pomocną,
uśmiechniętą. Starała się choć w najmniejszym stopniu zastąpić mu matkę,
nie mógł się do niej nie przywiązać, ale męczyła go ta myśl. Czuł się
dziwnie z tym, że ktokolwiek mógł być dla niego tak… po prostu dobrym.
Chciał
już odejść, zająć miejsca w pociągu i zostawić Doreę z Jamesem. Dosyć
pokracznie jak na niego zaczął wycofywać się z tej ckliwej sceny. Jazda, jazda, jazda stąd!, pomyślał dziwnie zakłopotany. Tak, on, Syriusz Black, był zakłopotany! Jasny gwint, to się nie dzieje! Głosiki
w jego głosie skandowały szaleńczo, dopingując go w tym głupim wyścigu z
samym sobą i z sytuacją, w której nie potrafił się odnaleźć: Do-wa-go-nu! Do-wa-go-nu!
Ale nie.
Dorea Potter znów go przechytrzyła i wbiła kolejną szpilę.
Położyła
rękę na jego ramieniu, zatrzymując go, i spojrzała na niego zupełnie
tak, jakby wszystko doskonale wiedziała, jakby przejrzała myśli chłopaka
na wylot i lepiej od niego zrozumiała jego własne emocje.
-
Nasz dom jest także twoim domem, Syriuszu. – Jeszcze raz go uścisnęła.
Tym razem bardziej ludzko, mniej matczynie. Bardziej do zniesienia. –
Widzimy się w święta – powiedziała na pożegnanie, zdając sobie sprawę z
tego, jak bardzo Syriusz chce odejść.
Cmoknęła
go rodzinnie w policzek i poprawiła kołnierzyk jego koszuli, co
sprawiło, że poczuł się jeszcze gorzej. Coś w jego wnętrznościach się
kurczyło, Nie potrafił pojąć, jak ktoś może być dla niego tak dobry i
kochający. Tak zupełnie bez powodu? Czuł się z tym po prostu źle,
cholernie źle! Wyjątkowo niezręcznie.
Po
raz ostatni uśmiechnął się krzywo na pożegnanie, i chwytając za kufry,
odwrócił się w stronę czerwonych wagonów. Przez myśl przemknęła mu
absurdalna myśl, że gdyby tylko jego organizm nauczył się współgrać z
emocjami, powinien cały być tak czerwone jak te wagony. Ale on był
Blackiem. Wiecznie bladym i tajemniczym. Kpiąc w ten sposób z samego
siebie, prychnął cicho pod nosem i ruszył na przód.
Jednak nie dane było mu daleko zajść, uszedł bowiem ledwie dwa kroki, kiedy usłyszał wyjątkowo charakterystyczne:
- SYYYYYRIUUUUUUUSZ!
Tylko
jedna osoba wołała tak donośnym, a jednocześnie delikatnym głosem.
Tylko jedna osoba tak się cieszyła na jego widok. W jednej sekundzie
odwrócił się w kierunku, z którego dobiegł go krzyk, puszczając uchwyty
kufrów. W drugiej sekundzie nieomal się o nie przewrócił, kiedy Tatiana
rzuciła mu się na szyję z takim impetem, że musiał zrobić krok do tyłu
dla utrzymania równowagi. Merlinie, jak on za nią tęsknił! Dopiero teraz
sobie uświadomił, jak bardzo mu jej brakowało. Tej żywej iskry, która
potrafi podnieść na duchu każdego. Okręcił się z nią parę razy dookoła,
przytrzymując ją w talii, choć wcale nie było to koniecznie, bo drobne i
blade rączki dziewczyny były zadziwiająco silne – wystarczająco, by
dostatecznie mocno opleść jego szyję i nie upaść.
Jeżeli
było w nim tyle zdolności do pozytywnych uczuć, aby móc kogoś pokochać,
to tym kimś była właśnie Tatiana. Bez wątpienia. Swego czasu stała się
dla niego kimś tak bliskim, jak bliska może być tylko siostra, choć i
ona mogłaby mieć problemy z nawiązaniem tak silnej więzi. Tak czystej,
lojalnej i zupełnie bezinteresownej. Tatiana była gotowa rzucić dla
niego wszystko, by mu w czymkolwiek pomóc, jakoś go wesprzeć, Syriusz
był gotów rozmiażdżyć każdą osobę, która ośmieliłaby się zrobić
przykrość tej istotce. Tak, istotce. Choć doskonale znał jedyny
diabelski pierwiastek Tatiany – przebiegłość – zdawała mu się być kimś
zupełnie bezbronnym do tego stopnia, że nie potrafił przejść obojętnie
obok jej zaszklonych od łez oczu – musiał po prostu draniowi, które te
łzy powodował, przestawić szczękę.
Odstawił
ją, by się jej przyjrzeć. Promieniała szczęściem. Między nimi była
prawie stopa różnicy wzrostu, ale doskonale widział każdy, nawet
najmniejszy detal jej twarzy, w tym małą bliznę na podbródku, której
nabawiła się podczas meczu quidditha muśnięta rozpędzonym tłuczkiem.
Syriusz uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie, jak wściekły był na
Blankę, która owego tłuczka w stronę Tatiany posłała. Krukonka wytknęła
wtedy pałkarce drużyny Gryfonów język, robiąc przy tym zeza i pokazując,
co myśli o jej uderzeniu, które oklaskiwane było przez tłumy, ale na
niej nie zrobiło większego wrażenia. Obie zaśmiały się i przybiły sobie
piątki, zapominając o całym wydarzeniu, ale Łapa długo nie potrafił
zrozumieć, jak Blanka mogła zagrać tak agresywnie i mało odpowiedzialnie
przeciw swojej przyjaciółce (choć fakt, że to zagranie w dużej mierze
przyczyniło się do zwycięstwa Drużyny Domu Lwa, sprawił, że szybko jej
to wybaczył).
Policzki
Krukonki zdobiły kontrastujące z bladą skórą, wieczne rumieńce, teraz
jeszcze bardziej niż zwykle intensywne. Lśniące ciemne włosy ledwo
sięgające ramion popadły w nieładzie na główce niemal dziecięcych
rozmiarów. Drobne, malinowe i bardzo kształtne wargi wygięte teraz były w
uroczym uśmiechu, a z ogromnych, ciemnoniebieskich oczu sypały się
kaskady iskier.
Ten obrazek tak działał na człowieka, że kąciki wąskich warg Syriusza, nie pytając go o zdanie, powędrowały wysoko do góry.
-
Czy jest w ogóle szansa, że kiedyś cię zobaczę, a ty nie będziesz
przystojniejszy niż wtedy, gdy się spotkaliśmy ostatnio? – powiedziała,
opierając ręce na biodrach i łypiąc na niego groźnie.
Rozłożył bezradnie ramiona.
- Chyba nie.
- Ty durniu! – dała mu kuksańca w bok i roześmiała się perliście.
- Jesteś sama?
- Nie, z Larrym i Mattem, ma się rozumieć. Larry nosi kufry Amelii.
- A Matt?
- Matt? Hm, no on... sra.
Łapa
parsknął niepohamowanym śmiechem. To było to, co w Tatianie uwielbiał
najbardziej – kompletna bezpośredniość. Z jednej strony używała
maksymalnie dosłownych słów, z drugiej, była wrażliwa jak mało kto.
- A ty? – zapytała dziewczyna, ignorując to, jaki ma z niej ubaw. – Z kim jesteś? Sam?
Syriusz
odsunął się na bok, odsłaniając stojących za nim Potterów, o których
przez moment całkowicie zapomniał. Malina podbiegła do Jamesa i
sprzedała mu soczystego buziaka w policzek, po czym spojrzała niepewnie
na Doreę.
-
To moja zaginiona przed laty siostra, Tatiana – Black zwrócił się do
uśmiechniętej dobrotliwie kobiety. – A to jest mama Jamesa.
Blanka
stała w pustym przedziale z skrzyżowanymi na piersiach rękami,
obserwując bez cienia emocji, jak Black i Domagarow najpierw witają się
wylewnie, przykuwając przy tym uwagę niemal całego peronu, a potem
pozostawiają Potterów samych, znikając w tłumie. Przyglądała się
zatroskanej twarzy Dorei, która z jakimś dziwnym, niespotykanym
wcześniej u niej ciężarem żegnała się w tym roku z synem. Blanka
widziała zdziwienie na twarzy Jamesa. Przytulił matkę pocieszającym
gestem, ta ponad ramieniem chłopaka dyskretnie otarła wierzchem dłoni
łzy. Dziewczyna gwałtownie cofnęła się w głąb przedziału. Nie chciała
tego widzieć. W jakiś sposób naruszyła ich prywatność, choć pewnie
trudno mówić o czymś takim na zatłoczonym dworcu. Nieważne. To, co
widziała, zdecydowanie Gryfonce wystarczało, by odwrócić wzrok. Nie jej
sprawa. Nie chciała wiedzieć, o co chodzi. Z biegiem czasu nauczyła się,
że z takiej wiedzy nic pożytecznego nigdy nie wynika, a wręcz
przeciwnie.
Opadła
na siedzenia obok wielkiego pudełka z ciastkami domowej roboty dla
Matta w podzięce za to, że przed SUMami za uszy wyciągał ją z problemów z
eliksirami. W zasadzie, to Blanka nie mogła trafić na gorszego
nauczyciela, bo, choć on sam suma z tego przedmiotu zaliczył na W, to na
każdej lekcji, której jej udzielał, dochodziło do mniejszych bądź
większych eksplozji. Ciężko było sobie cokolwiek przyswoić z kopcącymi
się brwiami, ale ostatecznie czerwcowy egzamin zdała.
Dziewczyna
oparła się wygodnie o miękkie siedzisko i zaczęła powolnymi ruchami
rozmasowywać sobie skronie. Głowa jej pękała. Gdyby mogła, oddałaby
czekającą ją w tym roku wielką szansę za powrót do cichego, spokojnego
Portu. Wdzierający się pod skórę hałas był tutaj wszechobecny, robiło
jej się niedobrze, za każdym razem, kiedy słyszała kolejne piski
uczennic. Rozwścieczało ją to, nie miała ochoty nawet wyjść, by
przywitać się z przyjaciółmi. Wiedziała, że ją znajdą sami.
W
jednej chwili odechciało jej się wszystkiego. Zdała sobie sprawę, że
przez najbliższe dziesięć miesięcy będzie musiała się pożegnać ze swoimi
samotnie spędzanymi wieczorami, nie wspominając już o całych dniach.
Zrobiła niezadowoloną minę, przypominając sobie, że jej jedyna do tej
pory kryjówka została zdobyta przez Huncwotów rok temu i teraz już
kompletnie nie będzie mowy o odpoczynku w samotności. Przemknęło jej
przez myśl, że chyba nie chce się teraz z nikim widzieć najdłużej, jak
tylko się da – w końcu i tak nadrobi zaległości w Hogwarcie.
To
nie jest tak, że Blanka nagle przestała potrzebować swoich przyjaciół,
znajomych. Po prostu w trakcie pozbawionych jakiegokolwiek towarzystwa
pobytów w Porcie tak pokochała samotność i nauczyła się z nią
funkcjonować, że teraz nie potrafiła wyobrazić sobie, jak ma się
przestawić w zupełnie odmienny tryb – tryb, w którym cały czas ktoś jest
obok niej. Warknęła pod nosem jakieś niezrozumiałe słowo.
Wtem
drzwi do przedziału otworzyły się z impetem i do środka wpadło dwoje
osób. Pierwsza z nich – wyjątkowo niska dziewczyna – od progu przywitała
ją słowami: „Cześć, zgago!” i zanim Blanka zdążyła jakkolwiek
zareagować, rzuciła się na nią, by pocałować ją w oba policzki, a potem
pośpiesznie uciec na bezpieczną odległość.
Wstając powoli, Gryfonka ostentacyjnie wytarła twarz rękawem.
- Tatiana – powiedziała dobitnie, jakby to imię wszystko wyjaśniało.
-
Kocham ten entuzjazm w jej głosie – szatynka siedząca po przekątnej
przedziału wyszczerzyła swoje białe ząbki do trzeciej obecnej tam osoby –
wysokiego bruneta. Ten uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na Hewson.
- Witaj, Blanka – powiedział, ruszając powoli w jej kierunku.
-
Już nie „kocie”? – zapytała zaskoczona, intuicyjnie robiąc krok do tyłu
w obawie, że chłopak pójdzie w ślady Tatiany i będzie się chciał
przywitać w podobny, zbyt wylewny, sposób.
-
Nie chciałem cię denerwować już na samym początku – odpowiedział, po
czym uśmiechnął się szelmowsko i zapytał: - A co? Brakowało ci tego?
- Płakałam za tym po nocach – burknęła, cały czas się cofając.
W końcu przylgnęła do ściany, co nie uszło uwadze chłopaka.
- Nie przywitasz się? – Uniósł wysoko brwi.
- Cześć, Syriusz!
- Daj spokój.
Wyciągnęła rękę w jego kierunku, ale sama nie zbliżyła się do niego nawet o cal.
Chłopak uścisnął jej dłoń i cały czas ją trzymając, mruknął:
-
Od lat to samo. – Zaśmiał się i bez ostrzeżenia przyciągnął do siebie
mało delikatnym ruchem. Objął ją za głowę i szyję prawie tak samo jak
wtedy, gdy składał jej w Porcie życzenia urodzinowe. – Niech cię
wyściskam!
- Pusz-czaj! – wydusiła dziewczyna w jego koszulkę, nie mogąc złapać powietrza.
Kiedy
ta pokorna prośba nie pomogła, z całej siły wbiła piętę w stopę
chłopaka. On aż podskoczył z bólu, ona odetchnęła głęboko. Tego typu
przywitania, które bardziej przypominały bójkę, stały się już tradycją w
tym gronie.
Nagle wszyscy drgnęli, kiedy niespodziewanie rozległo się niespotykanie głośne wrzaśnięcie:
- HAAAA!!!
W drzwiach stanął Matt Mullen we własnej osobie. Omiótł rozmigotanym spojrzeniem znajomych.
-
Mam was, szczwane kreatury piekielne, co mnie po drodze zgubić
pragnęły! – powiedział zwężając groźnie oczy do Tatiany i Syriusza.
Przeniósł wzrok na stojącą w głębi przedziału brunetkę i rozpromienił
się. – Witaj, mości Blanko!
Dziewczyna
uśmiechnęła się od ucha do ucha. Uwielbiała tego chłopaka, wprost za
nim przepadała. Była to postać wyjątkowo charakterystyczna. Brązowe
silnie skręcone włosy sterczały we wszystkie strony, gęste brwi i orli
nos nadawały powagi jego drobnej, niemal dziecinnej twarzy. Do wysokich
ani do dobrze zbudowanych osób pod żadnym pozorem nie należał.
Przewracał i potykał się o wszystko, co stanęło na jego drodze,
wybuchała przed nim każda substancja i spadało na niego wszystko, pod
czym tylko stanął. Mówił zazwyczaj starodawnymi dialektami albo
wierszem. I warto wspomnieć, że był geniuszem.
Wciąż
stał na korytarzu, gdy zapragnął wskoczyć z impetem do przedziału.
Cofnął się o krok, by mieć minimalny chociaż rozbieg i wyskoczywszy, z
całej siły… uderzył w futrynę.
Rozległ się gwizd zwiastujący odjazd pociągu z peronu.
Lily
zostawiła kufry w przedziale, który zajęła o rok młodsza Mary i
obiecawszy, że jak tylko spotkanie prefektów dobiegnie końca, wróci,
ruszyła ku wyjściu. Nie słyszała, że ktoś biegnie wzdłuż korytarza,
kiedy przesuwała skrzypiące drzwi. Dała krok do przodu i boleśnie się z
kimś zderzyła. Upadłaby, ale osoba, na którą wpadła, podtrzymała ją,
silnie oplatając palce na jej ramieniu.
- Przepraszam, Lily – dobiegł ją głos dziwnie znajomy, choć jakby odmieniony. – Nic ci nie jest?
Podniosła głowę i napotkała czekoladowe spojrzenie Jamesa Pottera.
Przełknęła
głośno ślinę, kompletnie wybita z rytmu. Nie tylko za sprawą zderzenia,
ale także za sprawą tego, jak się do niej zwrócił. Pierwszy raz, odkąd
tylko pamiętała, po imieniu. Lily?!, pomyślała zaskoczona. Skąd ta zmiana? Już nie Ruda ani Evans?
- N-nie. Nic mi nie jest.
- Nie chciałem, naprawdę. – Skinęła w milczeniu głową. – Lecę dalej, nie widziałaś może Lidii?
Auć.
Spojrzała
na niego ostro. Odniosła absurdalne wrażenie, że ktoś wbija jej igłę w
żołądek. Choć teraz nie zwróciła na to większej uwagi, owa igła miała
odegrać sporą rolę w jej późniejszym analizowaniu całej tej sytuacji.
- Nie, nie widziałam jej – odpowiedziała sucho.
- Okay. Jeszcze raz przepraszam.
Wyminął ją i ruszył przed siebie.
Tego się nie spodziewała. Nie tak ją do tej pory traktował!
- James! – krzyknęła za nim, nie mając pojęcia, czego od niego chce.
Odwrócił
się i spojrzał na nią wyczekująco, ale dziewczyna nie mogła się zdobyć
na żadne słowo. Kiedy chwila milczenia się przeciągnęła, zapytał nieco
skonsternowany:
- Tak?
- Jak ci minęły wakacje? – rudowłosa z trudem zdobyła się na obojętny ton.
Spojrzał na nią kompletnie zaskoczony.
- Dobrze. Bardzo dobrze. – Dodał po chwili: - A tobie?
- Też.
Uśmiechnął się.
- W takim razie do zobaczenia na uczcie – machnął jej na pożegnanie ręką i zniknął.
Stała
przez kilka sekund w kompletnym bezruchu, zastanawiając się, kogo
bardziej nienawidzi: siebie, Jamesa czy Lidii, którą minęła parę minut i
na której szyi wciąż połyskiwał łańcuszek z inicjałami L.E.
***
Rozpoczęcie
roku szkolnego za każdym razem wygląda tak samo. Taka sama podróż w
pociągu, takie same rozmowy o tym, jak kto spędził wakacje, wymienienie
najnowszych plotek, podobna do poprzedniej pieśń tiary przedziału, jak
zwykle niemiłosiernie długa ceremonia przydzielania uczniów do
poszczególnych domów, parę słów z ust dyrektora i przepyszne jedzenie
przyrządzone przez skrzaty. Drugi dzień pobytu w Hogwarcie w zasadzie
także od lat niczym się nie różnił poza kolejnością poszczególnych
lekcji. Śniadanie o zabójczo wczesnej porze po nieprzespanej nocy,
rozdanie planów zajęć, ogólne spadające powoli na każdego przygnębienie
związane z obowiązkiem nauki i końcem sielankowego czasu wakacji.
Kolejne początki roku prawie niczym nie różnił się od poprzednich,
wszystkie zlewały się w jedną całość, z której każdy pamiętał tylko
poszczególne epizody.
Jednakże
tym razem w Hogwarcie była dwójka uczniów, która ten dzień zapamiętać
miała przez wiele lat. Dopiero świtało, większość Hogwartczyków właśnie
wybudzała się z głębokiego snu, a oni siedzieli wyprostowani jak struna
przed obliczem siwobrodego dyrektora. Była to wysoka Gryfonka z poważnym
wyrazem twarzy i długowłosy Puchon, który nie potrafił się nie
uśmiechnąć choćby półgębkiem, najwyraźniej był w doskonałym humorze.
Obok nich swoje miejsce zajęła profesor McGonagall, która przemawiała jak zwykle poważnym tonem:
-
… doskonale oboje wiemy, że nawet najwyższa ocena nie zawsze
odzwierciedla rzeczywiste zdolności danego ucznia. Osobiście, odkąd
tylko poznałam wyniki sumów, cały czas łamię głowę nad tym, czy dobrze
zrobiłam, obiecując pannie Hewson udział w tym zadaniu pod warunkiem
zdobycia najwyższego stopnia. Cały czas obawiam się, ze to może być za
mało, jednak z drugiej strony doskonale wiem, że ma ona wystarczające
zdolności, by po odpowiednim przygotowaniu sobie poradzić. Co do pana
Emmilliasa, to zapewne oboje nie mamy wątpliwości, że ze wszystkich osób
przebywających w Hogwarcie, wliczając w to nawet grono pedagogiczne,
jest on najodpowiedniejszym czarodziejem na tym miejscu.
Dyrektor
spoglądając na dwójkę uczniów i na nauczycielkę zza drugiej strony
biurka ponad końcówkami zetkniętych palców, kiwnął powoli głową.
-
Pani profesor! – Blanka dogoniła nauczycielkę tuż po wyjściu z gabinetu
dyrektora. – Chcę pani bardzo podziękować, naprawdę, mogę obiecać, że…
-
Panno Hewson – przerwała jej profesorka typowym dla siebie tonem, ale
od razu ściszyła głos i przeszła na formę „ty” – zaufałam ci i sama nie
jestem pewna, czy nie będę tego żałować. Jeżeli zobaczę, że to cię
przerasta, nie pozwolę ci kontynuować.
- Nie zawiodę pani.
Czarownica w szpiczastej tiarze mierzyła badawczo nastolatkę stojącą przed nią.
- Powiedziałaś komuś?
- Nikomu.
- Nawet Amelii?
- Nawet Amelii – powtórzyła Gryfonka.
- No, no… - mruknęła z podziwem nauczycielka. – Tylko mi nauki teraz nie zawal! I pamiętaj, masz milczeć jak grób.
- Oczywiście!
Kobieta przygryzła w zamyśleniu wargi. Już zaczynała żałować, że do tego dopuściła.
-
Powinnaś iść. Za dwadzieścia minut lekcje, w Wielkiej Sali wciąż trwa
śniadanie, idź i wymyśl coś niegłupiego, gdyby ktokolwiek pytał, gdzie
byłaś.
***
Jedenastoletnia
Róża Emmillias z drżącymi dłońmi siedziała w przestronnej klasie do
transmutacji, czekając na przyjście nauczyciela i rozpoczęcie się
pierwszej lekcji w tym roku szkolnym, a w jej przypadku - także
pierwszej lekcji w życiu. Z opowiadań starszych braci
wiedziała, że transmutacja w Hogwarcie to nie przelewki, że nauczyciel
jest bardzo wymagający i czasami potrafi być też niemiły dla mniej
zdolnych uczniów.
Pogrążona w rozmyślaniach nawet nie zwróciła uwagi na śmiałe pukanie do drzwi.
Skrycie
liczyła na to, że odziedziczyła dar do tego przedmiotu, tak jak jej
brat John, który nawet reprezentował szkołę w międzynarodowym konkursie.
Może ze względu na niego, nie będzie gnębiona przez nauczyciela, jeżeli
okaże się, że jej moc nie jest wystarczająca, by przemieniać
przedmioty? Strasznie się bała.
Rozejrzała
się po klasie i zrozumiała, że nie jest jedyną uczennicą, która się
stresuje. Chudy chłopiec, który siedział obok niej, gryzł zawzięcie
dolną wargę. Ktoś obok stukał nerwowo w blat stolika, blondwłosa
dziewczynka w ławce przed nią wykrzywiała sobie palce tak, że wszystkie
kostki strzelały jej niebezpiecznie, koleżanka blondynki obgryzała
paznokcie.
Wszyscy drgnęli, gdy po klasie rozniosły się odgłosy kroków poprzedzone skrzypnięciem drzwi.
Róża skierowała przestraszone spojrzenie na młodego mężczyznę, który właśnie
wkroczył do sali i pewnym krokiem zmierzał w kierunku katedry. Przez
głowę przemknęła jej myśl, że bracia wspominali o tym, że przedmiot
wykłada kobieta, ale, stwierdziwszy, że teraz to nieważne (bo może
nauczyciel się zmienił?), skupiła całą swoją uwagę na nowoprzybyłym.
Był
to wysoki, czarnowłosy mężczyzna, który mógł mieć od dwudziestu do
dwudziestu pięciu lat. Miał szerokie ramiona i wysportowaną sylwetkę. I
był bardzo przystojny. Miał dostojne rysy, nieco tajemniczy wyraz twarzy
i onieśmielające spojrzenie, o czym mogła się przekonać, gdy skierował
na nią swoje jasne tęczówki. Zawstydzona spuściła wzrok, czując, jak się
rumieni.
- Witam wszystkich – zaczął głębokim głosem. Takim, że niemal wywróciło się jej w żołądku.
Róża nagle z całego serca zapragnęła zostać mistrzynią transmutacji i
obiektem pochwał tego profesora, który naprawdę robił piorunujące
wrażenie.
-
To wasza pierwsza lekcja w tej szkole, więc zobowiązany jestem
przedstawić wam regulamin, a szkoda, bo chciałem bardzo zrobić test
kompetencyjny, żeby zobaczyć, czy do czegokolwiek się nadajecie…
Emmilliasówna
z przerażeniem rozejrzała się po klasie, gdy rozbrzmiały te słowa. Test
kompetencyjny?! John musiał mówić prawdę – transmutacja w Hogwarcie to
nie przelewki. I faktycznie, nauczyciel nie należał do najmilszych. Ale
mówił bardzo rzeczowym tonem, czuła, że będzie bardzo wymagający.
-
Musicie więc wiedzieć – kontynuował swoim cudownym głosem, który
przyprawiał o gęsią skórkę – że chodzenie po zamku w godzinach ciszy
nocnej jest surowo karane. Cisza nocna dla pierwszorocznych zaczyna się o
dwudziestej trzydzieści. Konsekwencjami bycia przyłapanym na nocnych
spacerach jest wiszenie przez trzy dni do góry nogami pod sufitem w gabinecie woźnego. Widzicie więc, że się nie opłaca.
Po klasie przeszedł szmer.
- Cisza!
Wszyscy umilkli.
Róża poczuła w gardle smak grozy, którego nie była w stanie przełknąć. Wiszenie do góry nogami?!
Nauczyciel usiadł za biurkiem i niby od niechcenia zaczął przeglądać papiery leżące na blacie, wciąż kontynuując swoją przemowę:
-
Pierwszoroczni nie mają prawa jeść śniadania i kolacji. Mogą jeść lunch
i inny lekki posiłek w środku dnia. Dziennie nie mogą pochłonąć więcej
niż pięćset kalorii, w przeciwnym razie będą musieli policzyć wszystkie
drzewa w Zakazanym Lesie.
Drzwi
w ścianie za mężczyzną uchyliły się, ale on tego nie widział. Do klasy
cicho weszła wysoka, chuda kobieta, z groźnym wyrazem twarzy i
szpiczastą tiarą. Skrzyżowała ręce na piersiach i przenikliwie
przyglądała się młodemu nauczycielowi, który, nieświadomy jej obecności,
wciąż przedstawiał im regulamin.
Znudzony
przeglądaniem papierów leżących na biurku, oparł łokcie o blat i
zetknął końce palców, spoglądając przenikliwie i groźnie na każdego
ucznia.
-
Za rozmawianie na mojej lekcji jestem zobowiązany odjąć waszym domom
pięćset punktów i skrócić o centymetr wasz język. Za niestosowanie się
do poleceń podczas lekcji, karani będziecie obowiązkiem umycia kota
naszego woźnego – mówił dalej, a czarownica za jego plecami coraz wyżej
podnosiła brwi. – Jesteście zobowiązani całkowicie słuchać się uczniów
roku szóstego i zawsze ustępować im miejsca, w przeciwnym razie…
-
W przeciwnym razie będziecie zmuszeni do wyprania skarpet Gryfonów z
szóstego roku. Dobrze odgaduję nowy regulamin, profesorze Black? –
zapytała kobieta, ujawniając swoją obecność.
Nauczyciel
wyglądał przez chwilę, jakby zastygł. Ale trwało to raptem ułamek
sekundy, bo zaraz uśmiechnął się cwaniacko i zerwał na równe nogi.
Róża pomyślała, że mężczyzna z tym uśmiecham wygląda dużo młodziej.
-
Niezupełnie, pani profesor – zwrócił się do niej, jak prawdziwy
dżentelmen przytrzymując jej krzesło, na którym przed chwilą sam
siedział. Kobieta usiadła z gracją. – W poprawkach regulaminu
uwzględnione były także pani skarpetki, pani profesor – posłał jej
rozbrajający, łobuzerski uśmiech.
Kobieta zamknęła oczy i wzięła dwa głębokie oddechy.
- Powiedz mi, Black, ty jesteś taki głupi czy tylko nieinteligentny?
-
Zapewne jedno i drugie, bo pani profesor zawsze ma rację! – powiedział z
entuzjazmem, zupełnie, jakby nie zrozumiał, o co był pytany.
Merlinie, jaki on ma piękny uśmiech! – pomyślała Róża, obserwując młodego mężczyznę jak urzeczona.
Kącik
ust czarownicy, siedzącej za biurkiem, także drgnął ku górze, Widać
było po niej, że zawzięcie walczy z mimiką i za wszelką cenę nie chce
się roześmiać.
- W takim razie powiedz mi, co cię tu sprowadza, zanim zdecyduję się odjąć ci punkty, co zrobić powinnam już dawno temu.
- Profesor Slughorn przysłał mnie po listę z wynikami sumów.
Czarownica westchnęła i zaczęła szukać czegoś w szufladzie biurka.
-
Oj, Black, Black… - mruknęła. – Powiedz, kiedy ty trochę spoważniejesz?
Kiedy ci w końcu przejdzie ochota na te żarciki? – mówiła ze
zmarszczonymi brwiami, zawzięcie przeszukując biurko.
- Pani profesor, przecież ja nic złego nie zrobiłem! Chciałem ich tylko przyzwyczaić…
- Proszę – powiedziała, dając mu do ręki zwój pergaminu.
-
Dziękuję – uśmiechnął się do niej powalająco, po czym spojrzał w
kierunku klasy. – Jak się nie będziecie słuchać pani profesor… - zaczął
grożąc im palcem, jednak czarownica mu przerwała:
- Panie Black, profesor Slughorn na pewno czeka – powiedziała groźnym tonem, ale jednocześnie z wesołym błyskiem w oku.
- Oczywiście. Ale niech pani pamięta: jak będą niegrzeczni, to pani powie tylko słówko, a już ja się z nimi policzę!
-
Tego właśnie się obawiam. Ale będę pamiętać o tej możliwości. I proszę
założyć także pelerynę od mundurku, co by już nikt nie miał wątpliwości
do sprawowanej przez pana funkcji w tej szkole. Do widzenia.
- Do widzenia. Życzę miłego dnia.
Brunet
wyszedł z klasy odprowadzony wzrokiem oniemiałych uczniów i pobłażliwie
uśmiechającej się nauczycielki. Pokręciła z niedowierzaniem głową,
poprawiając okulary. Jeszcze przez chwilę uśmiechała się do samej
siebie, by po chwili przybrać poważny wyraz twarzy i spojrzeć na
zdezorientowanych pierwszorocznych.
- Temat lekcji.
Uczniowie gorączkowo zaczęli wyciągać pergaminy, powracając myślami do zajęć.
I on ma być tym, którego w przyszłości chce pozyskać Dumbledore? – pomyślała ze smutkiem nauczycielka.
No część! Nie mogłam dłużej wytrzymac. Twój blog jest fenomenalny! Więcej Lily i Jamesa!!
OdpowiedzUsuń