2 lip 2012

11. Czerwony parasol

(opublikowano dnia 26.12.2011) 

 

- Jak to nie zagra?!
James z wrażenia wypuścił z ręki widelec wraz z nabitą na nim kiełbaską. Głowy wszystkich obecnych w Wielkiej Sali zwróciły się w jego stronę.
- Jak to? – odczekawszy chwilkę, aż ciekawscy powrócą do swoich talerzy, zapytał ponownie, dużo spokojniej. Zapytał, choć domyślał się odpowiedzi.
Jeżeli McGonagall blokuje jakiegoś zawodnika jej drużyny, to może chodzić tylko o szlaban. A jeżeli robi to w dniu inauguracyjnego meczu, to może chodzić tylko o jakąś poważną sprawę. Bądź, co bądź, profesorka mimo surowej powierzchowności, dwoiła się i troiła, by jej dom w szkolnych rozgrywkach zawsze wypadał jak najlepiej.
Więc co takiego, do cholery, Blanka zrobiła, jak bardzo zaszła jej za skórę, że dzisiaj nie może wystąpić?! James nie mógł tego zrozumieć. Katie się wścieknie. Zje go, jeśli to na niego spadnie obowiązek przekazania jej informacji, że na dwie godziny przed najważniejszym w roku meczem straciła jednego z podstawowych graczy.
- Miała mały wypadek.
Słowa nauczycielki sprawiły, że poczuł się, jak gdyby ktoś uderzył go w głowę. Oniemiały spojrzał na siedzącego naprzeciw niego Syriusza, który z zaciętą miną wpatrywał się w nauczycielkę, jakby łudząc się, że groźną miną ją wystraszy i kobieta zmieni zdanie. Że cofnie to, co powiedziała.
Jednak nic takiego się nie stało. Gdyby nie Remus, zapadłaby grobowa cisza.
- Ale co się stało? Coś poważnego?
- Wyglądało to poważnie, uszkodziła dość boleśnie ramię, na szczęście pani Pomfrey poskładała ją w parę sekund – powiedziała suchym tonem nauczycielka. –  Być może będzie mogła obejrzeć mecz, nic jej nie jest, ale rękę ma wciąż niesprawną. Potter, przekaż to Murphy, gdy tylko ją spotkasz – zakończyła nieoczekiwanie i odeszła.
Huncwoci spojrzeli po sobie ze zdezorientowaniem.
- Czyli w końcu wiemy, co się stało? – Peter podrapał się za uchem.
- Nie.

***

- Dowiemy się w końcu, jakimż sposobem zrobiłaś to, o niewiasto? – bardzo w swoim stylu zapytał Mullen.
- Matt… - Blanka westchnęła ze znudzeniem. – Mówiłam już sto razy. Oglądaj.
Krukon nabrał powietrza, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie się poddał. Podparłszy brodę na dłoni i przygryzając serdeczny palec, zaczął ze znudzeniem obserwować mecz. Jego rolę przejęła Tatiana, która do tej pory w pełnym skupieniu obserwowała kafla, o którego walczyli Gryfoni z Ślizgonami:
- Sto razy mówiłaś, że się wywaliłaś – zaczęła. – Trąbo, kogo ty chcesz oszukać? Skaczesz po drzewach jak małpa, a chcesz nam wmówić, że połamałaś się na prostej drodze?
Domagarow dalej kontynuowała swój wywód, ale Blanka udawała, że jej nie słyszy. Ze ściągniętymi groźnie, czarnymi jak smoła brwiami, i zaciętymi czerwonymi ustami śledziła ruchy zawodników.
- Atak jest niekryty – zauważyła, nie odrywając wzroku od boiska. - Theo jest do bani.
- Nie jest do bani, jest po prostu z nimi niezgrany – stanęła w obronie chłopaka Tatiana.
- Nie jest niezgrany, jest po prostu do bani. Leo na pewno wytłumaczył mu zasady ochrony zawodników, ale widocznie wydaje mu się, że wie lepiej. Pilnuje nie tego, kogo trzeba. Murphy zaraz dostanie tłuczkiem przez łeb.
- Mówisz tak, bo to on cię zastępuje i jesteś zazdrosna.
- Nie jestem zazdrosna, jest do bani.
- Theo nie trenował z drużyną ani razu. Gdybyś siedziała na tyłku jak człowiek, a nie gdzieś łaziła bez potrzeby, miałabyś rękę całą i sama grała. Jeśli Katie faktycznie zaraz oberwie, to to jest twoja wina.
Amelia w milczeniu obserwowała od początku całą scenę. Widziała, jak Tatiana próbuje wyprowadzić z równowagi Blankę, jak liczy na to, że dziewczyna wybuchnie i powie im naprawdę, co się stało. Nikt nie wierzył, że tak po prostu mogła się przewrócić i powybijać stawy. Nie, nie Blanka. Jednak metody Domagarow nie działały, Gryfonka przybrała jeszcze bardziej zacięty wyraz twarzy i nie odezwała się już ani słowem.
Pierwsza kropla deszczu spadła pomiędzy kibiców zgromadzonych na trybunach i roztrzaskała się na niewielkim, zgrabnym nosie Amelii Bellamy. To wyrwało ją z letargu.
Obok niej Tatiana i Matt żywo o czymś dyskutowali. Chłopak jak zwykle używał dziwnego słownictwa i przestarzałych zwrotów, ale to nie jemu poświęciła swoją uwagę. Przypatrywała się z ukosa Blance. Dziewczyna oparła się o barierki i, niewiele robiąc sobie z coraz częściej spadających z brunatnego nieba kropel, obserwowała w milczeniu mecz. Chorą, zabandażowaną rękę ukrytą miała pod czarnym płaszczem. Amelia była skłonna uwierzyć, że Blanka faktycznie uległa niegroźnemu wypadkowi, że nabawiła się kontuzji w jakiś banalny sposób, w końcu każdemu może się coś takiego przydarzyć. Być może było to coś tak głupiego i po prostu nieciekawego, że wstydzi się przyznać? Może to tylko Irytek? Nieważne. Bellamy mogła uwierzyć w każdą wersję, naprawdę w każdą, ale nie była w stanie nie zauważyć, że ostatnimi czasy Blanka ukrywała przed nią jeszcze więcej spraw niż kiedyś. Nigdy nie była otwarta, ale teraz cała zdawała się przemieniać w chodzącą tajemnicę. Jak zwykle niewiele mówiła, za to coraz częściej znikała bez słowa. I choć Amelia już od dłuższego czasu zachodziła w głowę, co może być tego powodem, nie mogła znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi.
Jej uwagę odwrócił ryk na trybunach po przeciwnej stronie boiska. Ślizgoni zdobyli dziesięć punktów. Do uszu dziewczyny dotarło szpetne przekleństwo z ust przelatującego obok Pottera. Skrzywiła się nieco zniesmaczona, by po chwili uśmiechnąć się do Larry’ego, który pomachał jej z widowni zajmowanej przez uczniów z Domu Węża, gdzie jako prefekt pilnował porządku. Ich kontakt wzrokowy przerwał kapitan Ślizgonów pędzący z kaflem w stronę pętli Gryfonów. Przed nim jak ściana wyrósł Syriusz. Zderzyli się, jednak Blackowi nie udało się zrzucić przeciwnika z miotły, mimo to, udało mu się zatrzymać atak. Kafel wypadł z rąk Ślizgona i zleciał parę stóp w dół, gdzie Gavin, ścigający drużyny Lwa, jakby tylko na to czekał, przechwycił okrągły przedmiot i wymijając pałkarzy odzianych w zielone szaty, przeleciał na połowę boiska należącą do wroga. Tam czekała na niego Katie, wymienili ze sobą szybkie podania, Murphy już była sam na sam z obrońcą, kiedy w jej stronę pomknął tłuczek. Uchyliła się w ostatniej chwili, jednak nie udało jej się wrzucić kafla do pętli. Po trybunie ozdobionej szkarłatno-złotą tkaniną, rozległ się jęk zawodu.
Blanka wywarczała pod nosem jakieś nieartykułowane dźwięki, zapewne kierowane do Theo, zastępującego ją pałkarza Gryffindoru. Tym samym znów przykuła uwagę swojej przyjaciółki. Amelia przyjrzała się jej uważnie, zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na coraz mocniejszy deszcz, jakby solidaryzowała się z zawodnikami. Nie zakryła głowy, nie zapięła szczelniej płaszcza. Czarne włosy przylepiły się do śniadej twarzy, ociekając wodą. Amelia przez chwilę nawet rozważała, czy jej w tym nie pomóc – w końcu nawet tak trywialna czynność jak zapięcie guzików mogło sprawić trud, kiedy miało się zdrową tylko jedną rękę, ale stwierdziła (słusznie zresztą), że mogłaby ją w ten sposób tylko rozdrażnić.
Bellamy nigdy nie była fanką żadnego sportu, toteż podczas meczu bardzo łatwo było dowrócić jej uwagę – teraz zajęła się już obserwowaniem brunatnych chmur, które coraz śmielej zajmowały horyzont co jakiś czas przecinany błyskawicami. Porywisty wiatr raz po raz zrywał jej kaptur z głowy i wyszarpywał zza szalika złocistobrązowe pukle włosów. Zaczęła już myśleć nad powrotem do ciepłego Pokoju Wspólnego, kiedy wśród dopingujących okrzyków kibiców, przyśpiewek lub też gwizdów przedarł się krótkotrwały krzyk bólu. Krzyk… Blanki! Spojrzała oniemiała na przyjaciółkę, która zakryła sobie usta dłonią i bez mrugnięcia okiem wpatrywała się z boleścią w głąb boiska.
- Blanka, co ci jest? – Amelia zapytała z przerażeniem.
Hewson nieznacznie pokręciła przecząco głową, nie odrywając wzroku od wciąż tego samego punktu na boisku. Bellamy podążyła za jej spojrzeniem i zobaczyła…złożonego w pół na miotle Syriusza. Wyraz bólu na jego twarzy malował się tak wyraźnie, że i Amelia poczuła się obolała.
- Dostał w…? – zaczęła.
- Mhm – mruknął słabo Matt. – Tłuczkiem.
- Bieeednyyy… - Tatiana zrobiła minę, jakby się chciała rozpłakać nad przyjacielem.
- Zabiję Theo – warknęła przez zęby Blanka.
Matt i Amelia zaśmiali się nerwowo, natomiast Tatiana poderwała się na równe nogi.
- Patrzcie! – krzyknęła.
Wskazywała na przeciwległą stronę boiska, gdzie James i szukający Ślizgonów taranowali się w locie, ścigając małą, skrzydlatą piłeczkę, pozostawiającą za sobą złotą smugę.
Od tej chwili wszystko działo się niesamowicie szybko. Komentator wyrzucał z siebie w błyskawicznym tempie już nie relację, ale nieartykułowane, dopingujące szukających dźwięki. Ołowiane chmury w jednej sekundzie spuściły z nieba prawdziwą ulewę, dookoła rozbrzmiewały grzmoty. Kibice porwali się z miejsc, krzyczeli i skakali, próbując lepiej dojrzeć, co dzieje się na boisku. Z wrzasków wielkiego siódmoklasisty stojącego obok, Amelia dowiedziała się, że szukający przekoziołkowali się przez siebie wzajemnie po płycie boiska.
- KTO MA ZNICZ?! – wrzasnęła rozemocjonowana Tatiana, która z racji swojego niziutkiego wzrostu, nie widziała kompletnie nic poza plecami stojących przed nią kibiców. Rozeźlona zaczęła wspinać się po plecach Blanki, kiedy ta podskoczyła do góry, wraz z innymi Gryfonami i sympatyzującymi z nimi uczniami innych domów. Wszyscy wydali z siebie dziki krzyk radości.
- Wygraliśmy! – zawyła Domogarow prosto do ucha zdezorientowanej Amelii. – To znaczy, WY wygraliście.
- Aha – powiedziała bez emocji, choć uśmiechnęła się z satysfakcją. – A ile w ogóle było?

***

Po każdym meczu przed szatnią zawodników ustawiali się kibice w swego rodzaju orszaku powitalnym. Stali w dwóch ciasnych grupach, tworząc na środku przejście dla graczy, aby ci jako pierwsi ruszyli do zamku - nagrodzeni brawami i prowadząc za sobą resztę. Czasem, po wyjątkowo widowiskowym lub ważnym meczu, zostali porywani na ręce i niesieni przez całą drogę przez tłum – jak na zwycięzców czy nawet największych dostojników przystało.
Tak było i tym razem – niezrażeni zacinającym deszczem Gryfoni czekali na swoich reprezentantów. Z wytrwałością tytana stali tam również kibice z innych domów – w tym przypadku przede wszystkim dziewczyny. Dziewczyny często walczące jak lew, aby móc osobiście pogratulować co przystojniejszemu zawodnikowi.
Syriusz czuł miłe podekscytowanie. W drewniany dach szatni głośno zacinał deszcz. Deszcz, który na zewnątrz próbował przegonić widzów ostatniego meczu. Nie udawało mu się.
Dumnym spojrzeniem rozejrzał się po pomieszczeniu. Weszła Katie, która po każdym meczu razem z Blanką musiała się niemało nagimnastykować, żeby się umyć i przebrać z dala od oczu męskiej części drużyny. Naprawdę, nie pojmował jak to robiły, ale udawało im się to. Teraz młoda Murphy, już w kompletnym ubiorze, usiadła na ławce przy szafkach, susząc różdżką mokre po kąpieli loki. Udawała, że nie widzi nagich torsów kolegów, którzy owinięci w pasie ręcznikiem, wracali z pomieszczeń z prysznicami. Prawie udało jej się wszystkich nabrać.
Prawie, bo gdy tylko spojrzenia jej i Syriusza spotkały się, zarumieniła się, jak rumieni się zawstydzone dziecko, przyłapane na podglądaniu starszego rodzeństwa w łazience.
Łapa uśmiechnął się triumfalnie, a ona speszona odwróciła wzrok.
- Spokojnie. To świadczy tylko o tym, że jesteś normalna – wyszczerzył się do niej z drugiego końca szatni, przyciągając uwagę reszty drużyny.
- Zjeżdżaj, Black – mruknęła przez zaciśnięte zęby, za wszelką cenę starając się nie odwzajemnić uśmiechu.
Katie Marthy była średniego wzrostu blondynką z krótko obciętymi blond lokami i ciemnymi oczami. Była zwinna, szybka i dobrze celowała. Piekielnie dobrze. I miała mnóstwo siły w ramionach, choć jej sylwetka – w przeciwieństwie do postury Blanki – wcale na to nie wskazywała. Była w stanie z połowy boiska wrzucić kafla w najmniejszą pętlę, nawet jeśli to akurat tej pętli pilnował obrońca. Nie było dla niej rzeczy niemożliwych: z każdego miejsca można zdobyć dziesięć punktów, kafla można wrzucić w otwór wielkości znicza – „trzeba tylko trochę mocniej rzucić, to wejdzie” – można wyminąć każdy mur drużyny przeciwnej, a nawet,  jeśli zajdzie taka potrzeba, zrzucić kilku blokujących graczy z miotły. Co to za problem?
Chociaż Black nigdy się do tego przed samym sobą nie przyznał, Katie była lepszą ścigającą od niego. Lepszą nawet od niego i Gavina razem wziętych.
Jeszcze raz rzucił swoje szare spojrzenie po pomieszczeniu. Wszyscy byli już ubrani i gotowi do wyjścia na zewnątrz. Ale coś mu się nie zgadzało. Kogoś brakowało. Wykrzywił się nieznacznie z poirytowaniem.
- James! – wrzasnął w stronę pryszniców, gdzie pod jednym z nich wciąż lała się woda. – Wyłaź!
Wszyscy zamilkli, nasłuchując, gdy drzwi od łazienki cały czas się nie otwierały. Między pluskami gorącej wody, dotarły do nich dźwięki wyjątkowo sfałszowanej opery –interpretacji Jamesa. Drużyna parsknęła śmiechem.
- Panienko Potteeer! – zaśpiewał Łapa, łomocząc w drewniane drzwi.
- Coo?!
- Rusz dupę! Oni tam czekają, wiesz? Wypadałoby się pospieszyć – poinformował go Gavin.
- Moje siostry w sumie krócej siedzą w łazience – oznajmił Ben. A sióstr miał pięć.
- Panienko Poootteeerr! – ponowił Syriusz, gdy nie doczekali się żadnej reakcji ze strony szukającego. – Wyłaź, Jimmy, do cholery!
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, odpychając Blacka do tyłu. Brunet ledwo uniknął ciosu w twarz.
- Nie nazywaj mnie tak – syknął Rogacz, dostojnym krokiem zmierzając w stronę swojej szafki.
- Dobra, Jimmy, już cię nie będę nazywał Do Cholery.
- Nie mów do mnie JIMMY! – wrzasnął wściekle okularnik, rzucając w przyjaciela pierwszą lepszą rzeczą, którą miał pod ręką.
Pierwsza lepsza rzecz – czyli coś niewielkiego i czarnego poszybowało w stronę Syriusza. Ten złapał owe coś na stopę przed swoją twarzą. Przyglądał się przez chwilę temu czarnemu, twardemu przedmiotowi, ściskanemu mocno w dłoni. Dobiegł go dziwny i niemiły, bo kwaśny (ale jakże znany!) zapach. Pociągnął kilka razy nosem. Wrzasnął, wzdrygając się teatralnie, kiedy zrozumiał, co trzyma dłoni. Rozluźnił uścisk, wypuszczając tajemniczą rzecz na podłogę. Udawał, że się krztusi.
- Na Merlina, James! – zawołał z przesadnym przejęciem, cały czas pozorując krztuszenie się. – Chciałeś mnie zabić czy uśpić?!
Potter miał zdezorientowaną minę.
- Cha, cha! – zaśmiał się Gavin, który podbiegł bliżej, chcąc się przypatrzeć niezidentyfikowanemu przedmiotowi. – But! A już myślałem, że majtki! – wyszczerzył się do właściciela obuwia.
- Ty chyba nigdy damskich majtek nie widziałeś – Syriusz mrugnął łobuzersko do kolegi.
Gavin wyszczerzył do niego zęby.
- Wybacz, zapomniałem, że mamy tu znawcę kobiecej bielizny – Ścigający ukłonił się w stronę Blacka. – A dużo takich majtek widziałeś?
- Dużo. I przepraszam, Rogacz – Odwrócił się w stronę przyjaciela. – ale ze wszystkich, twoje są najbrzydsze.
Po szatni poniósł się śmiech drużyny.
- Cieszę się, że nie kręci cię moja bielizna. Czuję się z tym faktem dużo bezpieczniej – rzucił, posyłając przyjacielowi zza okularów złośliwe spojrzenie. Założył sweter przez głowę. – Mnie nie stać na takie z czerwonej koronki, jak sam masz.
- Na Merlina… – zaczął Łapa przerażonym głosem, wycofując się powoli za Gavina – …on ma sny ze mną w koronkowych majtkach!
Po małym, drewnianym pomieszczeniu znów poniosła się salwa śmiechu. Nawet James wyglądał na rozbawionego. Tylko Katie potoczyła ze zniecierpliwieniem oczami po suficie.
- Jak dzieci… - mruknęła spoglądając z politowaniem na szczerzącego się dumnie Syriusza. – Dobra, chłopaki. James się już ubrała, możemy iść.
Zignorowała gniewne spojrzenie okularnika i ruszyła pewnym krokiem przed siebie, jak zawsze, jako pierwsza wychodząc przez drzwi do szatni, które eleganckim ruchem przytrzymał jej Black.
Owionął ich zimny podmuch wiatru, niosącego jednocześnie krople deszczu. Do ich uszu dotarły wiwaty, przepychali się do przodu, uśmiechnięci od ucha, do ucha.
Syriusz kątem oka zarejestrował, jak do Jamesa podbiega Lidia, całuje go i osłania parasolem przed zacinającymi kroplami spadającymi z brunatnoszarego nieba. Wszyscy gracze gdzieś się rozproszyli, mieszając z resztą tłumu. Gryfoni przekrzykiwali świst wiatru i plusk wody, wyśpiewując jakąś triumfalną, rymowaną pieśń. Ktoś co chwila wyciągał ręce w jego stronę, chcąc poklepać po ramieniu, uścisnąć, pogratulować.
Szedł przed siebie, nieco kulejąc. Zmuszony był trochę inaczej stawiać kolejne kroki – wciąż zbyt mocno odczuwał cios tłuczka, by móc iść normalnie. Mimo to, uśmiechał się. Śpiewy wymieszane z odgłosami deszczu, pchający go do przodu, gratulujący mu tłum, deszcz, który jeszcze bardziej zbliżał ich wszystkich do siebie - wszystko to tworzyło zupełnie niepowtarzalny klimat.
Obnażył w jeszcze szerszym uśmiechu zęby, gdy dostrzegł przed sobą Blankę. Stała nieruchomo naprzeciw niego, pod prąd idącym w stronę zamku uczniom. Obserwowała go z półuśmiechem. Oczy migotały jej wesoło. Czekała na niego z chorą ręką schowaną pod płaszczem, drugą trzymając rączkę od czerwonego parasola. Parasol! Tak, to jest coś, co w tym momencie jest jedną z najbardziej pożądanych rzeczy. Ruszył w jej kierunku. Po twarzy spływały mu krople zimnego deszczu.
Jednak w momencie, gdy Gryfonów dzieliły zaledwie trzy kroki, gdy już wyciągał do dziewczyny dłoń, w jednej sekundzie, czyjeś czarne, skręcone w sprężyny loki przysłoniły mu cały świat. Ktoś zarzucił mu na szyję ręce. Czyjeś zmarznięte dłonie spoczęły na jego nieogolonych policzkach. Ktoś wepchnął mu do ust język, całując go namiętnie. Zanim przymknął powieki, kątem oka dostrzegł oddalający się w stronę zamku czerwony parasol.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękując za uwagę i poświęcony czas, nieśmiało pragnę dodać, że będę bardzo wdzięczna za każdą szczerą opinię czy choćby znak zainteresowania pozostawiony na blogu ;)
Layout by Yassmine