2 lip 2012

6. Najsłodszy smak

(opublikowano dnia 02.05.2011) 



Blanka klapnęła na łóżku, zapinając buty.
- Amelia, wstawaj – wyśpiewała, budząc śpiącą obok przyjaciółkę.
Szkotka podniosła leniwie jedną powiekę i zmierzyła wzrokiem brunetkę, po czym bez słowa przekręciła się na drugi bok.
- Bellamy, wstań - wysyczała, mocując się z paskiem od sandałka. – Trzeba iść po zakupy, chodź ze mną.
- Proszę cię… - wybełkotała w poduszkę Amelia. – Do czwartej nad ranem siedzieliśmy przecież.
- Czyli nie podniesiesz swojej cudownej osoby? – padło groźne pytanie.
W odpowiedzi orzechowooka posłała przepraszające spojrzenie.
- To nie – mruknęła poirytowana Blanka i podeszła do materaca, na którym spał wielmożny pan Black. Wolał zająć na materacu podłogę w pokoju dziewczyny niż spać na kanapie w pustym salonie („Sam się boję” – wyjaśnił wcześniej śmiertelnie poważnym tonem).
Ukucnęła obok i przyjrzała się mu.
Uśmiechnęła się pod nosem na myśl, że kiedy śpi, wygląda… zaskakująco ludzko. Nie jest już „boskim Blackiem”, za którego uważały go niektóre dziewczyny, a zwykłym, choć wciąż przystojnym, spokojnie śpiącym chłopakiem.
Taki Łapa był jej nieznany.
Może to była kompletna głupota, ale Blanka uwielbiała patrzeć na śpiących ludzi. Pogrążone we śnie twarze Amelii i Lily znała już na pamięć, natomiast śpiącego Blacka widziała pierwszy raz, toteż bardzo ostrożnie odgarnęła jego przydługie, kruczoczarne włosy, które opadły mu we śnie na czoło i przysłoniły część twarzy. Chłopak machnął nieprzytomnie ręką, jakby odganiał się od muchy, ale dalej spał smacznie.
Miał ostre, choć eleganckie rysy twarzy. Wyraźnie zarysowana żuchwa, taki sam nos oraz ciemne brwi świadczyły o wyśmienitym guście Stwórcy.
Pewnie jeszcze długo tkwiłaby tak, obserwując go uważnie, gdyby nie fakt, że otworzył oczy.
Czar prysł.
Znów był dobrze jej znanym Huncwotem z pewnym siebie uśmiechem i nieznośnym, łobuzerskim błyskiem w oku.
Oczy też były godne uwagi. Miały niepowtarzalny kolor – jasnoszary. Kompletnie pozbawiony odcienia błękitu, ale za to pełne przenikliwych błysków. Te błyski z połączeniem stalowej barwy w momentach, gdy Łapa był zdenerwowany, były jak lśniące noże. Potrafił boleśnie kroić skórę samym spojrzeniem, wywołując wyrzuty sumienia, a może nawet strach. To było niesamowite.
Blance setny raz przemknęło przez myśl, że życie jest niesprawiedliwe. Jednych, takich jak Syriusza, Amelię i Tatianę, los obdarza niebagatelną urodą i urokiem, drugich czyni zupełnie bezbarwnymi, a trzecich wręcz oszpeca.
- Cześć - mruknął wciąż zaspany chłopak, wyrywając ją z zamyśleń, gdy natrafił na jej spojrzenie. – Nie przeszkadzaj sobie, ale patrz trochę mniej intensywnie, bo mi dziurę w czole wypalisz.
Uśmiechnął się, bardzo z siebie zadowolony, więc dziewczyna postanowiła zignorować jego uwagę.
- Chodź ze mną na zakupy – powiedziała z uśmiechem, ale jednocześnie z tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Syriusz zaśmiał się zachrypniętym głosem.
- Ciebie to nigdy poczucie humoru nie opuszcza…
- Black, ja serio mówię.
Spojrzał na nią z zabawnie zmarszczonym ku górze czołem i, tłumiąc ziewnięcie, powiedział:
- Kotek… litości.
Kotkiem ochrzciła ją Tatiana, ale Black czasem używał tego zwrotu, wiedząc, że Blankę to irytuje.
Zmarszczyła brwi, niezadowolona z tego, jak ją nazwał.
- Syriusz, no chodź ze mną! No chodź, no chodź, no chodź - marudziła, ciągnąc go za nogę.
- Ty wiesz, że ja dla ciebie wszystko… – mruknął w poduszkę, przekręcając się na drugi bok i zupełnie nic sobie nie robiąc z faktu, że jego kończyna zawisła metr nad ziemią i była wyciągana w kierunku przeciwnym od materaca, na którym sapał. – Naprawdę, wszystko, ale nie to.
Blanka rozeźlona puściła jego nogę bez ostrzeżenia. Ta upadła z łoskotem na podłogę, czemu towarzyszyło stęknięcie jej właściciela.
- Nienawidzę was – mruknęła dziewczyna, wychodząc z pokoju.

***

Dorea Potter odgarnęła bezmyślnie lok czarnych włosów opadających uparcie na czoło. Westchnęła ciężko, pustym wzrokiem patrząc za okno.
Słyszała za ścianą pogwizdywanie swojego jedynego syna.
Świadomość, że wkrótce zostanie sam, napawała ją strachem. Bała się, że nie zdołała go przygotować. Dla matki nigdy nie ma odpowiedniego momentu na rozstanie z dzieckiem, zwłaszcza z synem, ale czuła, że ta chwila nadeszła zdecydowanie za wcześnie. Miał dopiero szesnaście lat, przed sobą, jak mogłoby się zdawać, beztroskie lata. Wcześnie stracił ojca, bardzo to przeżył, dlaczego tak szybko ma stracić także i matkę?
Dorea Black w trzy lata po ukończeniu Hogwartu poślubiła Charlusa Pottera, jednak para bardzo długo była bezdzietna. Toteż gdy urodziło się ich upragnione dziecko, kochali je ponad życie i spełniali każde jego życzenie.
James Potter był rozpieszczonym nastolatkiem.
Jednak mimo to Dorei prawdopodobnie udało się osiągnąć upragniony cel: Zawsze chciała, by jej syn był dobrym człowiekiem. By był tak bezgranicznie i bezinteresownie dobry jak jego ojciec. Z całego serca chciała, by James był we wszystkim podobny do Charlusa, nie do niej.
Ona nie czuła się dobrą. Nie czuła się sprawiedliwą i godną naśladowania.
Nie pomagał fakt, że była aurorem. Że zajmowała w tym zawodzie najważniejsze stanowisko. Wręcz nieswobodnie się czuła na myśl o tym, że gdy tylko powróciła do pracy po przerwie na wychowanie dziecka, zajęła miejsce, o którym zawsze marzył jej zmarły mąż.
 Gdzieś podświadomie tkwiło w niej przekonanie, że zawsze będzie miała w sobie szczątki duszy Blacków i ślizgońską naturę.
Tchórzliwą naturę, pomyślała.
Bo przecież James jeszcze nie wie, że zostanie sam. Jeszcze nie wie, że to pożegnanie. Najzwyczajniej w świecie bała się mu to powiedzieć. Bo jak można dobrać słowa w takiej sytuacji?
To zbyt trudne.
Łatwiej było wziąć urlop i prawie zmusić syna do tego, by pojechał razem z nią na wczasy, które mogą być ostatnią okazją, by razem pobyć. Dorea nie wiedziała, ile czasu jej jeszcze zostało. Nie chciała wiedzieć. Dlatego też ten wyjazd traktowała jak pożegnanie, bo przecież to mogła stać się ostatnia do tego możliwość. Wiedziała, że James wolałby ten czas spędzić z przyjaciółmi niż  z „poważnie dojrzałą” matką, ale tym razem, w tej sytuacji, Dorea musiała być egoistką. Ten czas musiał poświęcić dla niej.
Nawet nie zauważyła, w którym momencie do jej oczu napłynęły łzy, kiedy z rozmyślań wyrwało ją stukanie do drzwi.
Wytarła szybko zapłakaną twarz i uśmiechnęła się do Jamesa, który właśnie wszedł do jej pokoju.
- Zaniosę już te kuf… - zaczął, ale urwał, gdy zobaczył, jak wygląda jego mama. - Płakałaś? Co się stało? – zapytał, a ona w czekoladowych oczach, które odziedziczył po ojcu, dostrzegła szczerą troskę.
- Nie, nic. – Podeszła do niego i wygładziła mu zagniecenie na koszulce. – To tylko eliksir na oczy tak na mnie działa. Uroki starości – uśmiechnęła się do niego przez załzawione oczy.
- Jakiej starości, co ty mówisz? - Spojrzał na nią dobrotliwie. – Masz takie zdrowie, że jeszcze mnie przeżyjesz – zaśmiał się, a ona w tym momencie poczuła ogromną ochotę do  otwartego rozpłakania się. Ale musiała być silna. Idealnie zamaskowała drżenie ust.
- Oby nie! – zawołała szybko. – Tego nie chciałaby żadna matka.
Westchnęła ciężko i usiadła na łóżku, a obok niej klapnął James.
- Chyba jednak coś się dzieje – powiedział, spoglądając na nią przenikliwie. – Jesteś jakaś smutna…
Troska w jego głosie ze zdwojoną siłą przypomniała jej, jak bardzo go kocha. Był lekarstwem na jej wyrzuty sumienia, był ukojeniem i kimś tak kochanym, że perspektywa rozstania z nim była najgorszą torturą, jaką Dorea w całym swoim życiu, obfitującym w wiele niebezpieczeństw, przeszła.
- Po prostu… zastanawiałam się. Nad życiem – powiedziała, ale szybko chciała zmienić temat, toteż zapytała: – Kiedy odwiedzi nas Syriusz?
- Jak wrócimy i on wróci z Hiszpanii, to pewnie przyjedzie.
- To dobrze. Muszę go wypytać, co u kuzynek. On jest u tej Blanki, tak?
Chłopak skinął głową.
- Są parą?
- Nie! – prawie krzyknął. – No co ty, broń Boże.
- Dlaczego? – powiedziała z zabawnie zagranym zdziwieniem.
- Szkoda by było chłopaka.
- James… - Dorea karcąco spojrzała na bardzo dumnego ze swojej uwagi syna, choć sama uśmiechnęła się pod nosem.
- No dobrze, już dobrze. Ale ona ma po prostu ciężki charakter.
Uwielbiała, kiedy James opowiadał o swoich przyjaciołach i znajomych. Robił to z wesołym błyskiem w oku, dlatego często wypytywała go, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej. Jednak w te wakacje ucichł pewien temat, co bardzo ją zaintrygowało.
- A powiedz mi, James, co u tej twojej Lily? – zapytała.
- Lidii, mamo, u Lidii – poprawił ją.
- Że u niej wszystko dobrze, to już powiedziałeś mi wczoraj, dlatego teraz pytam o Lily.
- W takim razie ona nie jest moja – zaznaczył.
- Dobrze. A co u niej?
- Nie wiem. – Jego głos był twardy, a nastająca po nim cisza nieprzyjemna. Coś było nie tak.
- Jak to nie wiesz? – zapytała zaskoczona.
Choć oczy chłopaka zawsze świeciły wesoło, kiedy mówił o tej rudowłosej dziewczynie w wcześniejszych latach, teraz jednak były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.
- Po prostu nie wiem. Nie piszę do niej, to nie wiem – powiedział tonem, w którym nie było choćby cienia emocji.
- A dlaczego do niej nie piszesz? – nie dawała za wygraną.
- Bo piszę do Lidii? – Spojrzał na nią dziwnie.
- Dobrze, już dobrze. – Nie mogła się oprzeć, by nie poczochrać jego włosów. – Wiesz, James… - powiedziała po chwili, a on spojrzał na nią wyczekująco. – Zawsze chciałam wychować takiego syna, który nigdy w życiu nie skrzywdzi żadnej kobiety.
Chłopak uśmiechnął się do niej i pocałował ją w policzek.
- Świstoklik mamy już za pół godziny – powiedział, odwracając wzrok. – Zabiorę te kufry, musimy się zbierać.

***

- Może jednak zrobię tą jajecznicę, co?
- Nie… - Syriusz odpowiedział z jeszcze większym brakiem przekonania niż kwadrans temu, bo i burczenie brzucha było głośniejsze.
- Zobaczysz, ona nie wróci prędko.
- Wróci. I zaraz coś ugotuje.
- Nie, nie wróci. Jest na nas zła, że z nią nie poszliśmy, dobrze wie, że umieramy teraz z głodu i na pewno nie będzie się spieszyć.
- Ona nie jest taka – powiedział chłopak z nadzieją w głosie.
- Jest – zaśmiała się Amelia. – Idę usmażyć te jajka.
Wstała, jednak zanim zdążyła dać krok w stronę kuchni, Syriusz załapał ją za rękę.
- Wytrzymamy. Poczekajmy na nią jeszcze – powiedział, starając się zagłuszyć coraz głośniejsze wycie brzucha.
- A mi żołądek do kręgosłupa przyrośnie – powiedziała dziewczyna z słabo skrywaną irytacją. – Dlaczego niby nie? Błękitne angielskie podniebienie jest za delikatne na jajecznicę?
Cała ta sytuacja powoli wyprowadzała Szkotkę z równowagi.
Poczucie humoru czy też sprawiedliwości jej przyjaciółki nie raz dało jej się we znaki, ale jeszcze nigdy z tego powodu nie głodowała! Na Merlina, Blanka, w całym przekonaniu Amelii, potrafiła być najbardziej irytującą osobą na świecie.
Z pewnością spacerowała teraz leniwie po miasteczku, jedząc bułki prosto z piekarni. Albo zajadała się owocowymi lodami, gawędząc z cukiernikiem o pogodzie… Nie, pewnie wraca teraz powolnym krokiem do domu na pieszo, aby trwało to jak najdłużej?
Tymczasem jedynym, co zostało w Porcie do zjedzenia były dwa jajka i garść płatków zbożowych. Wystarczyło to, by przetrwać do powrotu Blanki, ale w tej kwestii do akcji musiał wkroczyć wielmożny hrabia Black, kręcąc nosem na szybkie jedzenie, które nie wyszło spod ręki Hewson. Trzeba było przyznać, że dziewczyna gotowała świetnie, hiszpańska kuchnia w jej wykonaniu była grzechu warta. Ale żeby od razu głodzić się do upadłego, w oczekiwaniu na tę kuchnię właśnie?
- Przygotuję chociaż jakiegoś kompotu do wypicia, bo naprawdę nie wytrzymam…

***

Blanka obładowana zakupami wychodziła ze sklepu. Siatki po brzegi wypełnione pysznościami wepchnęła do koszyka w pozostawionym przed drzwiami rowerze. Chwyciła za ramę i, ziewając szeroko, zaczęła go prowadzić, idąc leniwym krokiem w głąb miasteczka.
Do Portu nie zamierzała na razie wracać. Przez chwilę zastanowiła się, czy jej przyjaciele wstali i czy już wiedzą, że nie ma jej tak długo. Może nawet nie zauważyli? Zerknęła na zegarek. Było piętnaście minut po dwunastej i z satysfakcją pomyślała, że na pewno czekają na nią od dłuższego czasu. Uśmiechnęła się pod nosem i nucąc cicho jakąś żwawą piosenkę, postanowiła jeszcze trochę podenerwować przyjaciół i, mówiąc krótko, wziąć ich na przetrzymanie.
Na niebie nie było ani jednej chmurki, słońce coraz bardziej dawało się we znaki, zwiastując zbliżającą się sjestę. Deptak był dziwnie opustoszały, turyści zażywali teraz zapewne na plaży kąpieli słonecznych, a tubylcy pochowali się w chłodnych wnętrzach swoich domów, przyzwyczajeni i nieczuli na urokliwą aurę. Tylko kilka osób kręciło się w tej okolicy, prawdziwe życie miało się zacząć dopiero pod wieczór.
Z zamyśleń Blankę wyrwał czyjś krzyk. Ktoś wołał ją po imieniu.
Odwróciła się i zobaczyła młodego sprzedawcę ze sklepu, w którym przed chwilą była. Biegł w jej kierunku, machając ręką, w której coś zaciskał. Dziewczyna pewna, że zapomniała reszty, złapała się za kieszeń, w której jednak zabrzęczały monety. Czego chłopak w takim razie od niej chciał?
- Czytałaś? – wydyszał, zanim do niej dobiegł.
Dopiero teraz zobaczyła, że w dłoni trzymał gazetę.
Pokręciła przecząco głową, kiedy stanął tuż obok niej.
- O, tutaj! – wskazał palcem, wtykając jej w ręce dziennik.
Blance szybciej zabiło serce, kiedy przeczytała nagłówek. Z każdą następną chwilą, w której poznawała treść wskazanego artykułu, coraz szerzej otwierała oczy.

***

Syriusz przeciągnął się leniwie, wstając z wysiedzianej kanapy w salonie. Przez chwilę stanął w wielkim oknie, z którego można było podziwiać morze. Jego szum został całkowicie zagłuszony przez burczenie w brzuchu chłopaka. Mimo głodu i irytacji, uśmiechnął się do siebie pod nosem. Drugiej tak złośliwej, upartej i przekornej osoby jak Blanka nie znał.
- Syriusz? – usłyszał za sobą.
Odwrócił się.
- Nie mogę otworzyć – powiedziała Amelia, wtykając mu w dłonie słoik z domowym kompotem, wyciągniętym ze spiżarki.
Odkręcił nakrętkę bez problemu i oddał dziewczynie szklany przedmiot. Spojrzał na nią dobrotliwie z góry.
- Dzięki – burknęła orzechowooka, czemu zawtórowało krótkie wycie w jej układzie pokarmowym. – Jak tylko Blanka wróci, to najpierw zabiorę jej zakupy, a potem ją zabiję – mruczała, wracając do kuchni, gdzie właśnie zagotowała się woda.
Łapa, zupełnie nieczuły na roztaczający się przed nim obraz lazurowego morza, ruszył w przeciwległy koniec pomieszczenia, gdzie przez niewielkie okno zobaczyć mógł rozciągającą się za domkiem rozległą równinę, porośniętą pożółkłą, długą trawą. Drgnął, gdy dostrzegł ciemnowłosą sylwetkę pędzącą w stronę Portu.
Jego brzuch wydał z siebie salwę triumfalnych burknięć, kiedy w tej osobie rozpoznał Blankę, która z zawrotną prędkością jechała na rowerze. Dopadł do drzwi wejściowych, wybiegając na zewnątrz i jednym susem zeskoczył ze schodków.
- Kocham cię! – zadeklarował z wdzięcznością, biorąc od niej zakupy, gdy tylko przyjechała. – Nigdy więcej nie odmówię ci wspólnego wyjścia. Gdziekolwiek. Naprawdę,  jesteś…
Ale urwał, kiedy zorientował się, że dziewczyna w ogóle go nie słucha.
Z trudem łapiąc oddech po wyczerpująco szybkiej jeździe, wbiegła do domu. Na moment, zanim zniknęła w środku, dostrzegł jej niezdrowe rumieńce i poważny wyraz twarzy. Zaniepokojony ruszył za nią, dźwigając torby z jedzeniem.
- Nie uwierzycie, co się stało – powiedziała, kiedy wpadła do kuchni, gdzie czekała na nią z niemałymi pretensjami Amelia.
- Postaramy się uwierzyć. Co się stało? – zapytał chłopak, odkładając zakupy na blat kuchennych szafek. Z jednej torby wyciągnął świeżą bułkę i wgryzł się w nią z uwielbieniem. Przeżuwając ją z błogim wyrazem twarzy, posłał Blance pytające spojrzenie, gdy ta rzuciła mu przez stół gazetę.
- Trzecia strona, artykuł po prawej – powiedziała.
Syriusz posłusznie otworzył gazetę na wskazanej stronie. Przez chwilę przyglądał się jej ze zmarszczonymi brwiami, by w końcu się poddać i powiedzieć:
- Abrakadabra. Przecież ja nic z tego nie rozumiem.
- Och, daj mi to! – Amelia ze zniecierpliwieniem zabrała mu hiszpański dziennik. Jej rozdrażnienie i złość na Blankę zupełnie wyparowały wobec takiego rozwoju wydarzeń.
Przez chwilę jej oczy biegały po tekście jak szalone, by na dłuższą chwilę zatrzymać się na ostatniej kropce i trwać chwilę w szoku. Po chwili jej przerażone orzechowe spojrzenie spoczęło na przyjaciołach.
- To straszne – szepnęła.
- Dowiem się wreszcie co się stało? – Łapa stracił już cierpliwość, a reakcja Amelii tylko utwierdziła go w przekonaniu, że Blanka nie przyniosła dobrych informacji.
Bellamy znów spojrzała przeciągle na tekst i zaczęła go tłumaczyć:
- Wczoraj wieczorem w północno-wschodniej części Londynu podpalono sierociniec. O godzinie dziewiętnastej dwadzieścia siedem cztery ubrane na czarno, zakapturzone postacie otoczyły budynek i „rzuciły” ogniem w ośrodek, który natychmiast stanął w płomieniach, a potem same zniknęły w niewytłumaczalny sposób – tak zeznają mugolscy świadkowie, których pamięć została już zmodyfikowana, nie potrafili sobie w żaden sposób wytłumaczyć tego, co widzieli, byli w szoku. Mimo ulew, które nawiedziły w tamtym czasie okolicę, ognia bardzo długo nie można było ugasić. Najgorsze jest to, że nie trawił on budynku (który po ugaszeniu wygląda na zupełnie nienaruszony) i jego wyposażenia, a jego mieszkańców. Pożar trwał niemal przez całą noc, zostało w nim rannych dwadzieścia siedem sierot, a dziewiątka dzieci poniosła śmierć. Wiadomo, że wśród wychowanków sierocińca było jedno magiczne dziecko, uczące się w Hogwarcie, nie wiemy niestety, czy jest ono wśród ofiar. Sprawcy są poszukiwani.
Zapadła całkowita cisza. Amelii drżały dłonie, Syriusz stał nieruchomo z zaciętą miną, Blanka opadła bez sił na krzesło, uspokajając wciąż przyspieszony oddech. Kiedy tylko dowiedziała się, co się stało, przyjechała do Portu najszybciej, jak było to możliwe. Cała trójka spojrzała po sobie niepewnie.
Czar tego spokojnego miejsca prysł, zniknęła beztroska, bezpieczeństwo i słodkie zapomnienie o rzeczywistości, w której trwali wcześniej. Znów do ich życia wkradł się ten najczarniejszy element świata magii. Krótki artykuł opatrzony zdjęciem placówki, o której pisano, brutalnie sprowadził ich na ziemię. Wiedzieli, że od pewnego czasu w Anglii nie dzieje się najlepiej, ale żeby ktoś postanowił siać popłoch nawet kosztem mugolskich sierot?!  Możliwe, że nawet kosztem jednego czarodzieja...
- Ciekawe, kim jest ten magiczny – ciszę odważył się przerwać Syriusz.
Blanka spojrzała na niego zbolałym wzrokiem.
- No jak to kto? Przecież tu mowa o sierocińcu Matta.
Amelia zakryła usta dłonią.
- Jesteś pewna? – zapytał Syriusz dziwnym głosem.
Hewson kiwnęła głową i spuściła wzrok. Znów zapanowało milczenie.
- Na pewno nic mu nie jest – powiedział po chwili Black. – Jak go znam, to pewnie akurat wtedy zabłądził w Londynie, wsiadł do złego autobusu i go gdzieś wywiozło albo straszył mugoli swoimi wynalazkami.
  Brunetka przygryzła wargi. Matt był urodzonym pechowcem, na pewno znajdował się wtedy w sierocińcu. Z całej masy ludzi to zawsze na niego coś spadało, jemu coś wybuchało, to on się o coś potykał. Chociaż Blanka bardzo chciała, nie potrafiła dać wiary pocieszającym słowom Łapy.

Jeden krótki artykuł uświadomił im, jak wiele zmieni się w najbliższym czasie. Do tej pory schowani w bezpiecznych murach Hogwartu, nie bardzo zdawali sobie sprawę z nadchodzących wydarzeń, nie bardzo przejmowali się pogarszającą się sytuacją w świecie czarodziejów – szkoła niemal zupełnie odizolowała ich od tego wszystkiego, to była dla nich w pewnym sensie abstrakcja, którą stanowiły jedynie pogłoski wyczytane w Proroku Codziennym lub półsłówka usłyszane z rozmów rodziców podczas przerw od nauki spędzanych w domu. Wszystko to jawiło się jako coś odległego, aż do teraz, kiedy ten problem uderzył prosto w nich.
Ich przyjaciel był w niebezpieczeństwie.
Może nawet już nie żył.
Byli kompletnie zszokowani tym, co się stało. Tym, jak zostali wciągnięci w całą tę polityczną wojnę. Od tej pory dotyczyła ich w szczególny sposób. Przestała stanowić opowiastkę czy sensację w porannej prasie. Stała się  czymś żywym i bolesnym, niemal namacalnym, bo do strachu o Matta Mullena dołączyła świadomość, że, podczas gdy tak ważne sprawy szły w złą stronę, wszystko się zmieni. Także ich życie.
Ta pewność, to uczucie bliskości rychłych zmian towarzyszyło im nawet wtedy, kiedy następnego dnia sowa przyniosła pełen uspokajających słów list, dzięki któremu jeden niezwykle ciężki kamień spadł im z serca.

Drodzy SAB!
Pewnie słyszeliście o ostatnich wydarzeniach w Londynie? Jeżeli nie, to pewnie niedługo się dowiecie, że sierociniec Matta został podpalony, ale nasz szalony odkrywca żyje i ma się dobrze. Spadła mu jakaś belka na rękę i mugole założyli na nią gips (takie coś jak beton). Poobijał sobie co prawda jeszcze głowę, ale on już bardziej szalonym nie da rady być, więc kilka rąbnięć w głowę metalowym prętem w tą czy w tą, nie robi mu różnicy. Jak sam powiedział: nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia.
Ze względu na wspomniany wcześniej beton, list piszę ja – Tatiana.
Na dowód, że nie są to tylko kłamstwa mające Was uspokoić i że nie są to słowa spisane nad zwęglonym ciałem naszego oszołoma i geniusza, chce on Wam jeszcze coś powiedzieć (lewą ręką): ż y j ę.
Nie musicie się martwić, naprawdę. Ma to coś na ręce, ale jeszcze dziś mają go zabrać tym niedouczonym mugolom w białych fartuchach i przenieść do Munga, gdzie naprawią go w minutę.
Ściskamy, kochamy i tęsknimy
Ofiara Losu Matt i jego Prawa Ręka – Tatiana.

Lecz nawet uspokojeni tym, że Matt jest (prawie) cały i zdrowy, byli pewni, że nic już nie będzie takie samo. Zostali wciągnięci do gry.

***

Łapa spacerował za rękę po plaży z Airelle, przepełniony dziwnym uczuciem. Sam nie potrafił określić, jakim dokładnie. Jutrzejszego wieczora miał powrócić razem z Amelią do Anglii. Nie był pewien tego, czy będzie tęsknić, bo tak na dobrą sprawę, nigdy nie czuł tęsknoty, była mu ona całkowicie obca. Wiedział natomiast, że po przybyciu do Londynu będzie mu w jakiś sposób brakowało tego, co teraz przeżywał. Może gorącej plaży, orzeźwiającego deszczu w upalny wieczór, może beztroski i lenistwa. I na pewno będzie brakowało mu Airelle. Za trzy miesiące skończy siedemnaście lat i dopiero teraz tak naprawdę zakochał się pierwszy raz. Kompletnie stracił dla tej dziewczyny głowę, nie potrafił o niej nie myśleć. Miała w sobie niesamowity magnetyzm. Jej pocałunki smakowały tak słodko, tak oszałamiająco… Wydawało mu się, że właśnie to jest miłość. Ba, on był tego pewien! Był święcie przekonany, że jest szczerze zakochany i to z wzajemnością. Wpadł w diabelskie sidła błędnie zidentyfikowanego uczucia. Uczucia, które było najsilniejsze i zarazem najcudowniejsze ze wszystkich do tej pory mu znanych. Przeżywał najpiękniejsze chwile w życiu i niewątpliwie była to zasługa tej blondwłosej Francuzki.
Północ minęła już dawno temu, niebo usiane było gwiazdami, na plaży poza nimi spacerowały gdzieś w oddali dwie inne pary, które minęli dawno temu. Były na tyle daleko, że ich nie widzieli, jedynie słyszeli od czasu do czasu głośne śmiechy niesione echem.
Może to szum fal obmywających bose stopy, może pustka na zwykle zatłoczonej plaży, a może ciepła i delikatna dłoń Airelle w jego dłoni sprawiła, że Syriusz czuł wszechogarniający, błogi spokój. A może to jej bliskość, zapach, może smak wiśni, które przed chwilą razem jedli.
- Będę często pisała – powiedziała, kiedy zatrzymali się za starym rybackim kutrem, wyglądającym jakby od wielu lat stał porzucony na plaży.
Usiadła, ciągnąc go za sobą za dłoń. Kiedy się obok niej znalazł, wtuliła się w niego, on objął ją ramieniem.
- A ty będziesz pisał? – zapytała, błądząc swoimi delikatnymi, pełnymi wargami po jego szyi.
- Nawet co dzień – odpowiedział, przyciągając ją do siebie jeszcze bliżej.
Usiadła mu na kolanach, niechcący obsypując piaskiem. Jej pocałunki były coraz bardziej namiętne. Miała na sobie letnią, zwiewną sukienkę. Materiał był tak lekki i delikatny, że niemal czuł przezeń jej skórę, gdy jego prawa dłoń wylądowała na jej udzie i gdy drugą ręką objął ją w talii, przytulając do siebie. Przylgnęła do niego, oplótłszy go ramionami i nogami.
Dłonie Gryfona błądziły po jej ciele, zatapiały się w złocistych lokach, mięły letnią sukienkę… odwzajemniał pocałunki. O tym, że rozpięła jego koszulę zorientował się dopiero, gdy poczuł palce dziewczyny już przy klamrze od paska przy spodniach.
Serce Syriusza mimowolnie przyspieszyło. Płynnym ruchem przejechał po gładkim ramieniu dziewczyny, zsuwając ramiączka letniej sukienki.
Wszędzie czuł oszałamiający i intensywny zapach wiśni, były takie słodkie… Cała ona była słodka. Najsłodsza.
Ten smak działał na niego jak zaklęcie oszołamiające.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękując za uwagę i poświęcony czas, nieśmiało pragnę dodać, że będę bardzo wdzięczna za każdą szczerą opinię czy choćby znak zainteresowania pozostawiony na blogu ;)
Layout by Yassmine