Jeszcze jeden wstęp, wybaczcie, ale muszę:
Być może część z Was pamięta scenkę z ostatniego rozdziału, w
której Syriusz otrzymuje list od tajemniczej I.P. No, to już wiecie, kim jest
owe dziewczę. Nie miałam zamiaru robić z tego wielkiej tajemnicy, bo od razu
wiedziałam, że nie będę tego wątku rozwijać na SSZ, jednak nie wykluczałam
opcji z Banialukami. Jest jeszcze parę fragmentów z Irmą, na razie wrzucam
urodzinowo ten (głównie dlatego, że zbiega się z rozdziałami Spotkania),
zobaczymy, co będzie dalej ;)
Aha, uwaga – cuchnie kiepskim romansidłem! Chciałam wczuć się
w rolę względnie inteligentnej romantyczki xD
Potterwiki sądzi, że Irma była Gryfonką, NIE ZNA SIĘ!
PS Wie ktoś, jak tu zmienić interlinię?
4 X 1976, Hogwart,
dormitorium
Ja, Irma Pince, Krukonka z krwi i kości w końcu
postanawiam spojrzeć prawdzie w oczy i ogłaszam wszem i wobec: zwariowałam.
Kompletnie straciłam rozum. Już wystarczającym dowodem na to jest sam fakt, że
po ponad dwóch latach wznowiłam pisanie… Merlinie, jakie to żałosne, czemu nie
grzmisz?!, pamiętnika. To słowo jest
napiętnowane. Stworzone dla zauroczonych małolat, rozszczebiotanych albo
użalających się nad sobą. Pełne są szczeniackiej głupoty, od której na samą
myśl mogłoby zrobić się niedobrze. Dlatego też to, co teraz robię, jest dla
mnie czymś wstydliwym. Byłam i dalej jestem pewna, że już z tego wyrosłam, ale cóż,
jednak potrzebuję, wręcz pragnę przestrzeni, w której mogłabym uporządkować
myśli, a potem w dowolnej chwili móc do nich wrócić. I teraz, w największej
tajemnicy wyjmuję czarny notes, bawiąc się w tę dziecinadę i samej czując się w
pewnym sensie napiętnowaną. Muszę zacząć odkładać na myślodsiewnię.
To chyba moment, w którym powinnam przejść do rzeczy, ale
nie mogę pozbyć się obaw. Bo to będzie ostateczne przyznanie się przed samą
sobą, prawda? Tyle czasu się przed tym wzbraniałam, czemu nagle miałabym
przestać? Owszem, czuję, że niesamowicie zaczęło mi to ciążyć, ale może to po
prostu taki kryzysowy moment, który trzeba przetrwać? Być może przez te
wszystkie miesiące powinnam się w końcu z tą myślą oswoić, ale… och, miejmy to
już za sobą!
Ma na imię Syriusz.
I byłoby najlepiej, gdyby cała historia na tym się
kończyła. Nie kończy się. Nawet na tym się nie rozpoczyna, to dopiero marny
środek, od którego cała akcja nabrała tempa, a punktu kulminacyjnego strach
oczekiwać.
Wszystko zaczęło się niewinnie, jakiś rok temu, może nawet
wcześniej, kiedy coraz częściej zaczęłam zauważać pewnego kompletnie mi
nieznanego Gryfona. Widywałam go w drodze do na lekcje, zazwyczaj przykuwał
moją uwagę. Jaki uroczy chłopaczyna!,
myślałam sobie wtedy tonem cioci-kloci dumnej ze swojego dziesiątego
siostrzeńca. Zawsze rzucały mi się w oczy jego przydługawe włosy z jakąś taką
wyrafinowaną nonszalancją opadające na czoło, wesołe, ale jednocześnie mądre i
przenikliwe spojrzenie, które gdzieś spod tych włosów się przebijało i błądziło
po korytarzu. Był jeszcze podlotkiem, ale coraz bardziej wyostrzające się rysy
twarzy świadczyły o tym, że niedługo się to zmieni. Wyraziście zarysowana
szczęka, nos i czarne jak smoła brwi oraz wąskie, mające w sobie coś upartego,
usta powoli oswajały się z tym, że będą wchodzić w skład najbardziej
intrygującej urody w Hogwarcie.
W jakiś pokrętny sposób go polubiłam. Nie znałam go ani
trochę, nie miałam pojęcia kim jest, ale… Miał w sobie coś zabawnego, coś, co
sprawiało, że za każdym razem, kiedy go widziałam, poprawiał mi się humor i
musiałam się do siebie, choćby pod nosem, uśmiechnąć. Biła od niego taka
pozytywna energia. Jak od dziecka.
A problem tkwi w tym, że tego dziecka już nie ma.
Jest młody mężczyzna.
Niesamowicie przystojny, o intrygującym stylu bycia. Z
całego jego chłopięcego uroku pozostał już tylko łobuzerski uśmieszek, który
pojawia się czasem na bladej twarzy, gdy jest wśród przyjaciół. Wszystko inne wyparowało
na rzecz jakiejś takiej buntowniczej tajemniczości i (och… to zabrzmi fatalnie,
ale tak jest!) niesamowitej, falującej w powietrzu magnetyczności.
Ale to nie zmiana w jego wyglądzie miała tu rolę
nadrzędną, pewnie nawet bym tej zmiany nie dostrzegła, gdyby nie jedna krótka
chwila, podczas której wszystko we mnie wywróciło się do góry nogami i znów
zapanował wielki chaos.
Było upalne czerwcowe popłudnie, a ja rozwścieczona po
nieudanym egzaminie wróciłam do miejsca, w którym czuję się najlepiej, czyli do
biblioteki. Przechodziłam, a może stosowniej byłoby powiedzieć, że biegłam,
między regałami, chcąc na chybił trafił wybrać jakąś książkę, jak to zazwyczaj
robiłam. Czekałam, aż mi coś wpadnie w oczy i ręce, aż sama wpadłam na
wyjątkowo przystojnego chłopaka. No dobrze, nie wpadłam na niego tak dosłownie,
tylko się natknęłam, ale i tak zatrzymałam się w miejscu, jakby zbita z
pantałyku. Zdążyłam go zmierzyć spojrzeniem aż trzy razy, zanim rozpoznałam w
nim tego chłopaczka, za którym tak przepadałam we wcześniejszych latach.
Niesamowicie zmienił się przez ten czas, gdy go nie widziałam. W końcu
natrafiłam na jego spojrzenie, nieco skonsternowane, nieco rozbawione…
doskonale widział, jak mu się bezwstydnie przyglądam. Spłonęłam rumieńcem, ale
nie potrafiłam przerwać kontaktu wzrokowego, choć chciałam się wtedy zapaść
zawstydzona pod ziemię. A on… jak gdyby nigdy nic, uśmiechnął się do mnie.
Jakoś tak inaczej, nie w sposób, w który uśmiechał się w towarzystwie
przyjaciół albo w obecności dziewczyn, próbujących mu się przypodobać. Nie
łobuzersko, nie bezczelnie, nie uwodzicielsko, tylko tak… ciepło. Delikatnie.
Tak, że połamał mi żebra. Tak, że stałam w tamtym miejscu, między regałami jak
wryta, nawet kiedy mnie wyminął i z naręczem ciężkich ksiąg pomaszerował w
stronę stolików. Tak, że nie mogłam przestać myśleć o tym uśmiechu do końca
szkoły i potem przez całe wakacje, aż do teraz. Tak, że… och.
Pierwszy raz widziałam go wtedy w bibliotece, ale jak się
okazało, nie ostatni. Kończył piąty rok, był w trakcie zdawania sumów i
najwyraźniej to go w końcu zmusiło do zajrzenia do książek po pięciu latach.
Siedząc wraz z przyjaciółmi i wertując opasłe tomiska gdzieś w drugim końcu
czytelni, spoglądał na mnie czasem, a przynajmniej w moim kierunku. Co to mogło
oznaczać, nie mam pojęcia…
On ma w sobie coś wyjątkowego. W jego jasnych oczach jest
cień, który sprawia, że gdy tylko na niego spojrzysz, już wiesz, czujesz to
podświadomie, że jest osobą, która wiele skrywa, a Ty w jednym momencie
pragniesz poznać wszystkie jego tajemnice. Nawet jeśli miałyby ciągnąć za sobą
jakieś niebezpieczeństwo i okazać się dla ciebie zgubne. O takich ludziach z
wypiekami na twarzy czyta się książki, nigdy nie marząc nawet, że jednego z
nich spotkasz na swojej drodze.
Dowiedziałam się, jak ma na imię, jak się nazywa, a potem
poszło już z górki. Całkiem zdolny uczeń, zapalony Gryfon, oddany przyjaciel,
inteligentny chłopak, wywodzący się z szanowanego klanu czarodziejów, choć
podobno buntuje się rodzinie. Od roku gra w drużynie Gryffindoru, czego
oczywiście ja nie zarejestrowałam, bo właśnie od roku nie chodzę już na mecze,
skoro odeszła Sandy i nie mam kogo dopingować. Ale on zdobył przez to sporą
popularność i w czasie, kiedy ja siedziałam w bibliotece z nosem wściubionym w
książkę, on wszedł na języki. Wcześniej po prostu był kojarzony, ale wciąż
anonimowy. Rzucał się w oczy wraz ze swoimi kolegami, z którymi doprowadzał
McGonagall i Filcha do szału, wymyślając coraz to nowe sposoby na nagięcie
regulaminu szkolnego; podobno byli rekordzistami w zdobytej ilości szlabanów. Teraz
natomiast stał się naprawdę popularny.
I to jest właśnie to, co jeszcze w miarę studzi mą głowę,
kiedy rozpala ją myśl o nim. Irma, nie bądź głupia! Szaleje za nim pół
Hogwartu, wybij sobie lepiej tego szczeniaka z głowy!
N I E M O G Ę.
Chcę, naprawdę chcę, ale… nie potrafię.
Po wakacjach wrócił jakiś nieobecny, zamyślony, jakby
trochę przygnębiony. Nie mam pojęcia, co się mogło stać, ale aż mi się serce
krajało na jego widok. Tym samym stał się jeszcze bardziej tajemniczy i jeszcze
bardziej… pociągający. Niewiarygodne, zarumieniłam się na samą myśl. Samo
pisanie czegoś takiego mnie zawstydza, jakim prawem więc mogę chcieć od siebie
i od niego czegoś więcej niż ukradkowych spojrzeń i uśmiechów?
Tak, uśmiechów - kilku! Obdarował mnie jeszcze dwoma, najwyraźniej
rozpoznał we mnie tego błazna, który tak okropnie przed nim spłonął rumieńcem
wtedy, w bibliotece. I choć były to uśmiechy już zupełnie odmienione od tamtego
pamiętnego, odpowiadające jego obecnemu nastrojowi – stanowiące delikatne,
dobrotliwe, ale wciąż wygaszone i smutne, uniesienie kącików ust, to dzięki nim
zrozumiałam, że nie powinnam żałować ani sekundy, poświęconej w wakacje na
myśli o nim. I na… tęsknienie za stalowoszarymi oczami.
Choć wstydzę się tego z całego serca.
1 XI 1976, Hogwart,
dziedziniec
Potężny Merlinie, wszechwiedząca Roweno, przestanę o nim
myśleć, wyleczę się z obsesji, zostawię go w spokoju, tylko niech się znajdą cali
i zdrowi, błagam!
11 XI 1976, Hogwart,
biblioteka
Mogłabym mieć wyrzuty sumienia za złamane przyrzeczenie,
jednak… ostatecznie nie tacy do końca cali i zdrowi zostali odszukani, to
mnie chyba zwalnia z danego słowa?
Od początku.
W Halloweenową noc Syriusz i jego przyjaciele zaginęli, a
ja tym samym odchodziłam od zmysłów, dopóki w końcu nie rozeszła się wieść, że
zostali odnalezieni pod działaniem jakiegoś zaklęcia i przebywają w skrzydle
szpitalnym. Cały zamek był poruszony tą sprawą, na szczęście to nic poważnego.
Huncwoci, jak to Huncwoci, wdali się w nocy w jakąś bójkę, ktoś im utarł nosa i
zamknął w jakiejś pustej klasie. Mówiło się, że był to pewnie dobrze rzucony
upiorogacek, ale tak czy siak, zniknęli na ponad dzień i sprawa w końcu zaczęła
wyglądać naprawdę poważnie. Ktokolwiek ich wtedy w nocy pokonał, można mu teraz
„dziękować” za zaostrzony regulamin.
Niepokojące było jednak to, jak długo chłopcy pozostawali
w skrzydle szpitalnym. Najprawdopodobniej dalej wierzyłabym w ogólnie przyjętą
wersję o typowym dla nastolatków pojedynku i niegroźnych zaklęciach, gdybym przypadkiem
w bibliotece nie podsłuchała rozmowy koleżanek Syriusza i jego przyjaciół,
Amelii i Lily. Z tego co mówiły, wynikało, że zostali potraktowani jakimś o
wiele cięższym zaklęciem i byli w dużo gorszym stanie, niż wszyscy
przypuszczali.
I znów się zaczęło.
Zamartwianie się i nieprzespane noce, zupełnie jak w tych
najbardziej kiepskich książkach z najbardziej głupiutkimi bohaterkami. I znów
wstyd przez to, że nie potrafiłam nad sobą panować, mimo że doskonale zdawałam
sobie sprawę, jak żałosne było takie zachowanie. Ten człowiek zburzył wszystkie
moje poglądy, filozofię wypracowaną przez całe lata, zagrał mi na nosie,
śmiejąc się w twarz i pokazując, jak naiwna byłam. Nie ma czegoś takiego jak
wolność umysłu, świadome sterowanie uczuciami i kontrolowanie ich. Czujesz się
jak więzień w samym sobie, w swojej
nagle niezrozumianej sferze emocjonalnej. I rację miał ten, który stwierdził,
że pierwsze westchnienie miłości to ostatnie westchnienie rozumu*. A im
bardziej to pierwsze jest irracjonalne, tym bardziej to drugie staje się
prawdziwe.
I dlatego… kierowana jakimś głupim impulsem, zmęczona
ciągłymi myślami o nim (czasem absurdalną chęcią pozorowania choroby, by tylko
móc zajrzeć do skrzydła szpitalnego), podjęłam najgłupszą decyzję na świecie i
postanowiłam do niego napisać. Sic!
Ot, zwykły list z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia,
dobrego samopoczucia i uśmiechu, ale jeśli kiedykolwiek Syriusz spojrzy na mnie
wzrokiem mówiącym „wiem-że-I.P.-to-ty-i-że-to-ty-wysłałaś-ten-list”, to niezależnie
od okoliczności, od razu dokonam samospalenia.
_______________________________
* Słowa Kornela Makuszyńskiego.
Bardzo ladnY dodatek, nie wim, czemu sie wstydzisz. Owszem, irma kompletnie oszalała, ale opisalas to tak prawdziwie i tak słodko, ze bardzo mi sie podobało. Ach, potrafię to sobie wypbrazic, te zmiane.jaka zaszła w syriuszu i to, ze moze nudzić az takie emocje...ale zeby az tak? Tzn.nawet nigdy z nim nie gadala, a wyglada to z jej strony na cos wiecej niz zaurocżenie... No cóż, wlasciwie chciałabym,zeby sie domyślil. Moze cos tego wyniknie? ;) czekam na cd. Narracja pierwszoosobowy dobrze Ci wychodzi
OdpowiedzUsuńTaaaak, zauroczenie Irmy jest kompletnie szczeniackie i platoniczne, dziewczyna zdaje sobie z tego sprawę i dlatego jest tak zawstydzona swoimi uczuciami. Ale faktycznie jest to bardzobardzo silne, co chyba wynika z jej usposobienia, które może jakoś w kolejnych zapiskach bardziej uzewnętrzni ;)
UsuńDzięki wielkie za miłe słowa ;)
W takim razie czekam na posty opisujące jej charakter, moga byc ciekawe. Aczkolwiek główny nurt opowiadania tez mnie intryguje, mam nadzieje, ze następny post pojawi sie szybko.zapraszam do mnie na nowa notke
UsuńNajlepszego, babciu! :> I idę czytać, chciałam tylko złożyć życzenia jeszcze dziś, bo pewnie mój komentarz pojawi się później. No!
OdpowiedzUsuńO rany, Molu, powiem Ci szczerze, że Twojej obecności tutaj bałam się najbardziej... za dużo wiesz :D
UsuńHoho, chyba mnie przeceniasz, bo żebym ja jeszcze wiedziała, jak tę swoją wiedzę wykorzystać w procesie przyswajania powyższego! Zbyt skomplikowane przedsięwzięcie dla mnie :> I mam teraz wrażenie, że mogłam coś przeoczyć, skoro się mnie tu boisz, ale załóżmy, że to jednak Twój błąd, bo mogłaś zakładać, że jestem umysłowo niedysponowana :D
UsuńA jeśli chodzi o banialuka...
"Zawsze rzucały mi się w oczy jego przydługawe włosy z jakąś taką wyrafinowaną nonszalancją opadające czoło [...]" - tutaj zjadło Ci się "na".
Tyle z błędów.
"Tak, że połamał mi żebra." - Uwielbiam to stwierdzenie, a jeszcze połączone z wyobrażeniem uśmiechającego się Blacka... dobrze rozumiem, o co Irmie chodziło!
Urzekła mnie tu ona, polubiłam ją, chociaż nigdy nie podejrzewałabym się o to, że będę ją kiedykolwiek i w jakiejkolwiek postaci darzyć sympatią! A tu naprawdę ją lubię, podoba mi sposób, w jaki myśli i w jaki te myśli opisuje, nawet jeśli nie podejmuje tematu jakichś górnolotnych idei... nie w tym przecież rzecz.
Ogólnie rzecz ujmując, niby nazwałaś to banialukiem, ale moim zdaniem to bardzo dobry tekst. Zgrabna narracja, świetnie ujęte emocje. Podoba mi się też, nawet jeśli to na przestrzeni całości doprawdy drobiażdżek, ta ledwo wspomniana Sandy i sposób, w jaki Irma o niej napisała, nie zdradzając prawie nic, ale jednak całkiem sporo.
I wiesz, co jeszcze mi się strasznie podoba? Bogactwo Twojego Hogwartu, który żyje, naprawdę żyje, jest przepełniony istnieniem. Niby wątek główny toczy się gdzieś indziej, ale pokazujesz to, że oprócz niego też istnieje życie w tym uniwersum.
Nasłodziłam Ci trochę, Paskudo, ale w końcu wczoraj był Dzień Babci, należy Ci się :> A poza tym Ty sobie więcej nie wyobrażaj, że ja mam dość "Spotkania", co? Masz zakaz!
Uff... No bałam się, bałam, do stopnia tak szalonego, że się stresowałam, zabierając się za czytanie tego komentarza :D Sobie wyobraź!
UsuńZarumieniłam się od tych słodkości, dziękuję bardzo, przekażę wszystko Irmie, pewnie zesika się za szczęścia! :D No tak, ona poważnymi sprawami raczej się zajmować nie będzie, jest zbyt beznadziejnie zauroczona, żeby się przejmować głodem na świecie. Jasne, zauważy takiego Voldemorta, ale to jest temat powszechnie znany, nie będzie musiała się regularnie wylewać w pamiętniku o jego poczynaniach, w końcu Voldzio stanowiłby kiepską najsłodszą tajemnicę :p Ale pomyślimy, może będzie miała od czasu do czasu jakieś przebłyski świadomości świata poza Syriuszem.
Ej, gówniarzu, bo ja tu mam kompleks wieku, mogłabyś być trochę delikatniejsza? :(
No nie wierę, nie wierę! Że ja taka straszna jestem?
UsuńCóż, SKĄD JA TO ZNAM, w sumie Irma przechodzi to samo, co kiedyś Cecilly. Tylko że akurat okres szalonego zauroczenia Blackiem u Cecilly był chyba bardziej infantylny i potwornie kiepsko opisany :>
Nie narzekaj, babciu, starszy to podobno mądrzejszy, co nie? :D
Że niby jesteś skromna? ;>
UsuńDobry żart, Rafale! :D
Wcale nie jestem skromna, nigdy nie byłam i pewnie nie będę, niestety, zabrakło dla mnie tej cnoty xd
UsuńEj, a to nie było tak, że to Ty byłaś Rafałem, a ja Marcinem?
Pewnie tak było, ale ja nie chciałam nim być, więc sorry!
UsuńOgólnie wybacz opóźnienie, sesja jest naprawdę upierdliwa tej zimy: jutro hiszpański, pojutrze literatura, w poniedziałek psycholingwistyka, potem jeszcze jakieś praktyczne, nic tylko siedzę i płaczę, bo mózg wycieka mi już uszami. Właśnie dlatego postanowiłam się zabrać za Twoją miniaturkę.
OdpowiedzUsuńI nie żałuję. Bo ogólnie: bardzo, bardzo fajny pomysł z tą zakładeczką, fajnie będzie zobaczyć jeszcze gdzieś w opowiadaniu właściwym Irmę, gdzieś przelotem i niedługo, i wiedzieć więcej niż będzie wynikało z kontekstu. Poza tym Irma z łatwością zjednuje sobie sympatię, wyjątkowo łatwo jest się z nią identyfikować, jako że chyba każda dziewczyna była w podobnej sytuacji raz czy dwa (albo osiemset). Stawiam (choć wolałabym się mylić, oczywiście!), że pewnie dlatego tak dobrze Ci wyszło wczucie się w jej rolę, bo wyszło Ci naprawdę dobrze, poza tym to jeden z niewielu blogowych tekstów w narracji pierwszoosobowej, który nie sprawił, że znienawidziłam tę technikę jeszcze bardziej. To duże osiągnięcie.
Pozdrawiam i weeeeeeeeny życzę, żeby wkrótce znów coś się pojawiło!
Bo czasem włącza się takie zboczenie, że im bliżej ma się ogień przy dupsku, tym bardziej wszystko się olewa i robi jakieś głupoty :D Przynajmniej ja tak mam, nigdy nie należałam do sumiennych osób...
UsuńBaaaaardzo się cieszę, że Ci się spodobało :) Irma gdzieś tam się będzie sporadycznie przewijała w tle od czasu do czasu, tu też planuję parę kolejnych jej wpisów, mam nadzieję, że jakoś to wyjdzie!
Dziękuję bardzo, a ja Tobie życzę powodzenia podczas egzaminów (co też ma się potem przełożyć na wenę ;])!
hej, kiedy szykujesz publikację jakiejs nowosci? zapraszam do mnie na nowosc zapiski-condawiramurs
OdpowiedzUsuń