2 lip 2012

p r z e d g a d k a



        Przedgadka, czyli "zanim zaczniesz czytać":
        Przyznacie sami, że "przedmowa" brzmi zbyt szumnie. Jeśli nie teraz, to na pewno po przeczytaniu tego, co mam tu do przekazania.
        Ci, którzy właśnie tu trafili zapewne nie zdają sobie sprawy z tego, że i to opowiadanie, i ja jako autorka swoje pierwsze kroczki stawialiśmy na Onecie [zobacz]. Niestety wieczne usterki techniczne zmusiły nas do przeprowadzki. Postanowiłam jednak zabrać ze sobą stare manele, więc przeniosłam tutaj również wcześniejsze rozdziały. Z czystego sentymentu czy też z lenistwa postanowiłam ich nie zmieniać i zamieścić je w pierwotnej formie. Jako usprawiedliwienie dla żałośnie niskiego poziomu większości z nich (który to uświadomiłam sobie dopiero z perspektywy czasu) przyjmijcie podane pod tytułami daty publikacji. Opuszczając Onet, nie zmieniałam treści tam, więc i tu zdecydowałam się zostawić wszystko tak, jak było. Ot, taka fanaberia, by dalej paćkać się w błocie, co do którego wie się, że jest brudne i śmierdzi, ale czuje się do niego sentyment i sprawia frajdę jak dziecku.
        Niemniej, żywię nadzieję, że wszystkim Wam opowiadanie sprawi choć trochę wspomnianej powyżej frajdy.
        Pozdrawiam!
        M.



dla ciekawskich, parę info o blogu:

Pseudogeneza:
Nigdy się nie nudzę. Nie mogąc zasnąć czy siedząc na nieciekawej lekcji, zawsze wymyślam jakieś historie. Niektóre pomysły wykorzystane na tym blogu są już naprawdę stare…
W każdym razie: pewnego dnia, gdzieś pod moją cudownie brązową czupryną, zaczęła się obijać echem myśl o młodej dziewczynie, która nie zna swojej rodziny. Gdy kończy szkołę, postanawia poznać swoją historię.
Na początku miała to być kompletnie niemagiczna i pełna akcji opowieść, taki trochę kryminał, bo rodzinne tajemnice dziewczyny miały być naprawdę mroczne. Potem zmieniłam nieco koncepcję i stwierdziłam, że jeszcze łatwiej będzie zrobić szybką, poplątaną i tajemniczą akcję, jeśli głównej bohaterce wetknie się w dłoń różdżkę. Zaczęłam pisać. A potem… Grom z jasnego nieba! No, prawie. Wymyśliłam, kto był zamieszany w prahistorię głównej bohaterki. Kto brał udział w wydarzeniach, od których wszystko się zaczęło. Nie, nie mogłam się oprzeć, żeby do całej historii nie wpleść Huncwotów. Mamma mia! Tak, musiałam to napisać. I zamiast od początku tworzyć to, co chciałam, coś żwawszego i dojrzalszego, dałam się złapać sielance. Sama tego chciałam. Nie mogłam się oprzeć temu, żeby opisać tą historię od samego początku, od momentu, w którym głównej bohaterki nie było nawet w najśmielszych snach jej rodziców. No musiałam, po prostu musiałam! Moja odwieczna miłość do postaci, które będą się przewijać w tym sielankowym stadium opowiadania (Huncwoooociii…), zwyciężyła z chęcią napisania czegoś, co dałoby się czytać.

Potem długo się zastanawiałam jak podzielić całą treść. Tak, żeby wyraźnie zarysować kolejne etapy, ale jednocześnie chciałam, żeby to była całość. Ostatecznie w planie mam trzy tomy. 

Opowiadanie jest zgodne (no, tak pi razy oko) z informacjami zawartymi w książkach J.K.R. Momentami może się wydawać, że trochę za bardzo zaczynam fantazjować (o ile można mówić o nadmiernym fantazjowaniu w przypadku pisania potterowskiego ff) i na siłę wpychać urojone wydarzenia, które nigdy nie powinny wydarzyć się w świecie HP, ale zapewniam, że wszystko da się logicznie wyjaśnić i że nie odbiegam od kanonu. Ach, no może jest parę nieścisłości w przypadku dat i niektórych postaci, ale wszystko będzie na pewno wyjaśnione w przypisach. Tak przynajmniej mi się wydaje.

Miałam ogromny problem z wymyśleniem tytułu. Gdybym się nie nosiła z zamiarem założenia bloga, byłoby to kompletnie nieważne. Przecież mogłabym nazwać to opowiadanie dopiero wtedy, kiedy byłoby skończone (choć szczerze mówiąc, wątpię żeby kiedyś nadeszła chwila postawienia ostatniej kropki). Aż pewnego słonecznego dnia (czerwiec chyba…), wyśpiewując razem z radiem łatwo wpadającą w ucho piosenkę, dotarły do mnie słowa, które wydzierałam przed chwilą na całe gardło. Tak! To się nadaje! 30 seconds to Mars – Closer to the Edge. Kiedyś ci panowie uścisną mi dłoń za wypromowanie ich piosenki tym blogiem ;p 
Dopisek: początkowo na belce tkwiły wersy ze wspomnianej wyżej piosenki ("One day maybe we'll meet again" blabla...), teraz ograniczam się jedynie do przetłumaczonego fragmentu. Powód jest prosty: Marsi przejedli mi się do tego stopnia, że oczy mi krwawiły za każdym razem, kiedy widziałam ten cytat.  I miałam mdłości, nudności i skręt kiszek. Owszem, wpadła mi w ręce masa genialnych tekstów, które mogłabym na tej nieszczęsnej belce wypisać, ale uważam, że to mało oryginalne i na listach blogów o wiele bardziej w oczy rzuca się krótki trójczłonowy tytuł niż całe sentencje ; ]




2 komentarze:

  1. A pamiętasz jak Ci poprawiałam błędy i wychodziły kilometrowe komentarze? *ociera łezkę wzruszenia*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wszystko pamiętam :) było co poprawiać. I pewnie dalej będzie ;p

      Usuń

Dziękując za uwagę i poświęcony czas, nieśmiało pragnę dodać, że będę bardzo wdzięczna za każdą szczerą opinię czy choćby znak zainteresowania pozostawiony na blogu ;)
Layout by Yassmine