2 lip 2012

9. Nowy nauczyciel transmutacji

(opublikowano dnia 19.08.2011) 


Jak on nienawidził tego dnia! Ścisku, hałasu, żegnających się czule rodzin, wystraszonych pierwszaków, rozchichotanych dziewcząt, bandy starszych uczniów, która krążyła między innymi hogwartczykami i szukała zaczepki. Nienawidził przeraźliwych dźwięków, które wydawały spłoszone zwierzęta, nienawidził stukotania wózków, wylewnych powitań ze strony osób, za którymi w ogóle nie przepadał, nienawidził w ogóle całego tego miejsca. Ze wszystkich rzeczy związanych z powrotem do szkoły, etapu, który trzeba było przejść na dworcu, od lat serdecznie nie znosił.
Z poważną miną przepychał się do przodu, torując drogę dla przyjaciela i jego matki. Znaleźli w końcu kawałek wolnego miejsca, by móc ze sobą spokojnie porozmawiać i pożegnać się przed odjazdem. Czas odejść, pomyślał. Wypadałoby zostawić choć na chwilę sam na sam panią Potter ze swoim jedynym synem. Nie wiadomo, skąd wzięła mu się w głowie taka myśl, jednak był pewien, że to słuszne, a nawet konieczne posunięcie. Może ta krótka chwila, na jaką miał zostawić Rogacza w opiece matki, miała być podziękowaniem dla kobiety za to, że po raz kolejny przyjęła go pod swój dach i sprawiła, że jego wakacje nie były koszmarem.
- Ja może powoli będę się zbierał. Zabiorę kufry i zajmę gdzieś miejsce, James. I – Tu, łapiąc za uchwyty szkolnych kufrów, spojrzał z prawdziwą wdzięcznością na bladą i dziwnie zmęczoną twarz Dorei Potter. – dziękuję za wszystko.
Jego ciotka uśmiechnęła się do niego promiennie, a uśmiech ten sprawił, że znów wyglądała młodo i zdrowo tak, jak ją zapamiętał z wcześniejszych pobytów u przyjaciela. Zrobiła krok w jego kierunku i mimo że była od niego o ponad głowę niższa, udało jej się go przytulić prawdziwie matczynym gestem. W ciepłym uścisku, zdawać by się mogło, że bardzo przyjemnym i pokrzepiającym, Syriusz poczuł się… dziwnie. Jak za każdym razem, gdy zdobywała się na tak czuły wobec niego gest. Nie pamiętał, by Walburga kiedykolwiek go przytulała w ten sposób. Może wtedy, kiedy był bardzo, bardzo małym dzieckiem, w późniejszym stadium odpuściła sobie uczenia syna miłości i jej okazywania.
Poczuł się niezręcznie, poczuł się fatalnie.
Uśmiechnął się do niej jeszcze raz. Tym razem bardziej niepewnie. W jakiś pokrętny sposób wiedział, że będzie tęsknił za tą dobrotliwą kobietą. Pełną werwy, ale jednak nie do końca silną, za to bezinteresowną, pomocną, uśmiechniętą. Starała się choć w najmniejszym stopniu zastąpić mu matkę, nie mógł się do niej nie przywiązać, ale męczyła go ta myśl. Czuł się dziwnie z tym, że ktokolwiek mógł być dla niego tak… po prostu dobrym.
Chciał już odejść, zająć miejsca w pociągu i zostawić Doreę z Jamesem. Dosyć pokracznie jak na niego zaczął wycofywać się z tej ckliwej sceny. Jazda, jazda, jazda stąd!,  pomyślał dziwnie zakłopotany. Tak, on, Syriusz Black, był zakłopotany! Jasny gwint, to się nie dzieje! Głosiki w jego głosie skandowały szaleńczo, dopingując go w tym głupim wyścigu z samym sobą i z sytuacją, w której nie potrafił się odnaleźć: Do-wa-go-nu! Do-wa-go-nu!
Ale nie.
Dorea Potter znów go przechytrzyła i wbiła kolejną szpilę.
Położyła rękę na jego ramieniu, zatrzymując go, i spojrzała na niego zupełnie tak, jakby wszystko doskonale wiedziała, jakby przejrzała myśli chłopaka na wylot i lepiej od niego zrozumiała jego własne emocje.
- Nasz dom jest także twoim domem, Syriuszu. – Jeszcze raz go uścisnęła. Tym razem bardziej ludzko, mniej matczynie. Bardziej do zniesienia. – Widzimy się w święta – powiedziała na pożegnanie, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo Syriusz chce odejść.
Cmoknęła go rodzinnie w policzek i poprawiła kołnierzyk jego koszuli, co sprawiło, że poczuł się jeszcze gorzej. Coś w jego wnętrznościach się kurczyło, Nie potrafił pojąć, jak ktoś może być dla niego tak dobry i kochający.  Tak zupełnie bez powodu? Czuł się z tym po prostu źle, cholernie źle! Wyjątkowo niezręcznie.
Po raz ostatni uśmiechnął się krzywo na pożegnanie, i chwytając za kufry, odwrócił się w stronę czerwonych wagonów. Przez myśl przemknęła mu absurdalna myśl, że gdyby tylko jego organizm nauczył się współgrać z emocjami, powinien cały być tak czerwone jak te wagony. Ale on był Blackiem. Wiecznie bladym i tajemniczym. Kpiąc w ten sposób z samego siebie, prychnął cicho pod nosem i ruszył na przód.
Jednak nie dane było mu daleko zajść, uszedł bowiem ledwie dwa kroki, kiedy usłyszał wyjątkowo charakterystyczne:
- SYYYYYRIUUUUUUUSZ!
Tylko jedna osoba wołała tak donośnym, a jednocześnie delikatnym głosem. Tylko jedna osoba tak się cieszyła na jego widok. W jednej sekundzie odwrócił się w kierunku, z którego dobiegł go krzyk, puszczając uchwyty kufrów. W drugiej sekundzie nieomal się o nie przewrócił, kiedy Tatiana rzuciła mu się na szyję z takim impetem, że musiał zrobić krok do tyłu dla utrzymania równowagi. Merlinie, jak on za nią tęsknił! Dopiero teraz sobie uświadomił, jak bardzo mu jej brakowało. Tej żywej iskry, która potrafi podnieść na duchu każdego. Okręcił się z nią parę razy dookoła, przytrzymując ją w talii, choć wcale nie było to koniecznie, bo drobne i blade rączki dziewczyny były zadziwiająco silne – wystarczająco, by dostatecznie mocno opleść jego szyję i nie upaść.
Jeżeli było w nim tyle zdolności do pozytywnych uczuć, aby móc kogoś pokochać, to tym kimś była właśnie Tatiana. Bez wątpienia. Swego czasu stała się dla niego kimś tak bliskim, jak bliska może być tylko siostra, choć i ona mogłaby mieć problemy z nawiązaniem tak silnej więzi. Tak czystej, lojalnej i zupełnie bezinteresownej. Tatiana była gotowa rzucić dla niego wszystko, by mu w czymkolwiek pomóc, jakoś go wesprzeć, Syriusz był gotów rozmiażdżyć każdą osobę, która ośmieliłaby się zrobić przykrość tej istotce. Tak, istotce. Choć doskonale znał jedyny diabelski pierwiastek Tatiany – przebiegłość – zdawała mu się być kimś zupełnie bezbronnym do tego stopnia, że nie potrafił przejść obojętnie obok jej zaszklonych od łez oczu – musiał po prostu draniowi, które te łzy powodował, przestawić szczękę.
Odstawił ją, by się jej przyjrzeć. Promieniała szczęściem. Między nimi była prawie stopa różnicy wzrostu, ale doskonale widział każdy, nawet najmniejszy detal jej twarzy, w tym małą bliznę na podbródku, której nabawiła się podczas meczu quidditha muśnięta rozpędzonym tłuczkiem. Syriusz uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie, jak wściekły był na Blankę, która owego tłuczka w stronę Tatiany posłała. Krukonka wytknęła wtedy pałkarce drużyny Gryfonów język, robiąc przy tym zeza i pokazując, co myśli o jej uderzeniu, które oklaskiwane było przez tłumy, ale na niej nie zrobiło większego wrażenia. Obie zaśmiały się i przybiły sobie piątki, zapominając o całym wydarzeniu, ale Łapa długo nie potrafił zrozumieć, jak Blanka mogła zagrać tak agresywnie i mało odpowiedzialnie przeciw swojej przyjaciółce (choć fakt, że to zagranie w dużej mierze przyczyniło się do zwycięstwa Drużyny Domu Lwa, sprawił, że szybko jej to wybaczył).
Policzki Krukonki zdobiły kontrastujące z bladą skórą, wieczne rumieńce, teraz jeszcze bardziej niż zwykle intensywne. Lśniące ciemne włosy ledwo sięgające ramion popadły w nieładzie na główce niemal dziecięcych rozmiarów. Drobne, malinowe i bardzo kształtne wargi wygięte teraz były w uroczym uśmiechu, a z ogromnych, ciemnoniebieskich oczu sypały się kaskady iskier.
Ten obrazek tak działał na człowieka, że kąciki wąskich warg Syriusza, nie pytając go o zdanie, powędrowały wysoko do góry.
- Czy jest w ogóle szansa, że kiedyś cię zobaczę, a ty nie będziesz przystojniejszy niż wtedy, gdy się spotkaliśmy ostatnio? – powiedziała, opierając ręce na biodrach i łypiąc na niego groźnie.
Rozłożył bezradnie ramiona.
- Chyba nie.
- Ty durniu! – dała mu kuksańca w bok i roześmiała się perliście.
- Jesteś sama?
- Nie, z Larrym i Mattem, ma się rozumieć. Larry nosi kufry Amelii.
- A Matt?
- Matt? Hm, no on... sra.
Łapa parsknął niepohamowanym śmiechem. To było to, co w Tatianie uwielbiał najbardziej – kompletna bezpośredniość. Z jednej strony używała maksymalnie dosłownych słów, z drugiej, była wrażliwa jak mało kto.
- A ty? – zapytała dziewczyna, ignorując to, jaki ma z niej ubaw. – Z kim jesteś? Sam?
Syriusz odsunął się na bok, odsłaniając stojących za nim Potterów, o których przez moment całkowicie zapomniał. Malina podbiegła do Jamesa i sprzedała mu soczystego buziaka w policzek, po czym spojrzała niepewnie na Doreę.
- To moja zaginiona przed laty siostra, Tatiana – Black zwrócił się do uśmiechniętej dobrotliwie kobiety. – A to jest mama Jamesa.


Blanka stała w pustym przedziale z skrzyżowanymi na piersiach rękami, obserwując bez cienia emocji, jak Black i Domagarow najpierw witają się wylewnie, przykuwając przy tym uwagę niemal całego peronu, a potem pozostawiają Potterów samych, znikając w tłumie. Przyglądała się zatroskanej twarzy Dorei, która z jakimś dziwnym, niespotykanym wcześniej u niej ciężarem żegnała się w tym roku z synem. Blanka widziała zdziwienie na twarzy Jamesa. Przytulił matkę pocieszającym gestem, ta ponad ramieniem chłopaka dyskretnie otarła wierzchem dłoni łzy. Dziewczyna gwałtownie cofnęła się w głąb przedziału. Nie chciała tego widzieć. W jakiś sposób naruszyła ich prywatność, choć pewnie trudno mówić o czymś takim na zatłoczonym dworcu. Nieważne. To, co widziała, zdecydowanie Gryfonce wystarczało, by odwrócić wzrok. Nie jej sprawa. Nie chciała wiedzieć, o co chodzi. Z biegiem czasu nauczyła się, że z takiej wiedzy nic pożytecznego nigdy nie wynika, a wręcz przeciwnie.
Opadła na siedzenia obok wielkiego pudełka z ciastkami domowej roboty dla Matta w podzięce za to, że przed SUMami za uszy wyciągał ją z problemów z eliksirami. W zasadzie, to Blanka nie mogła trafić na gorszego nauczyciela, bo, choć on sam suma z tego przedmiotu zaliczył na W, to na każdej lekcji, której jej udzielał, dochodziło do mniejszych bądź większych eksplozji. Ciężko było sobie cokolwiek przyswoić z kopcącymi się brwiami, ale ostatecznie czerwcowy egzamin zdała.
Dziewczyna oparła się wygodnie o miękkie siedzisko i zaczęła powolnymi ruchami rozmasowywać sobie skronie. Głowa jej pękała. Gdyby mogła, oddałaby czekającą ją w tym roku wielką szansę za powrót do cichego, spokojnego Portu. Wdzierający się pod skórę hałas był tutaj wszechobecny, robiło jej się niedobrze, za każdym razem, kiedy słyszała kolejne piski uczennic. Rozwścieczało ją to, nie miała ochoty nawet wyjść, by przywitać się z przyjaciółmi. Wiedziała, że ją znajdą sami.
W jednej chwili odechciało jej się wszystkiego. Zdała sobie sprawę, że przez najbliższe dziesięć miesięcy będzie musiała się pożegnać ze swoimi samotnie spędzanymi wieczorami, nie wspominając już o całych dniach. Zrobiła niezadowoloną minę, przypominając sobie, że jej jedyna do tej pory kryjówka została zdobyta przez Huncwotów rok temu i teraz już kompletnie nie będzie mowy o odpoczynku w samotności. Przemknęło jej przez myśl, że chyba nie chce się teraz z nikim widzieć najdłużej, jak tylko się da – w końcu i tak nadrobi zaległości w Hogwarcie.
To nie jest tak, że Blanka nagle przestała potrzebować swoich przyjaciół, znajomych. Po prostu w trakcie pozbawionych jakiegokolwiek towarzystwa pobytów w Porcie tak pokochała samotność i nauczyła się z nią funkcjonować, że teraz nie potrafiła wyobrazić sobie, jak ma się przestawić w zupełnie odmienny tryb – tryb, w którym cały czas ktoś jest obok niej. Warknęła pod nosem jakieś niezrozumiałe słowo.
Wtem drzwi do przedziału otworzyły się z impetem i do środka wpadło dwoje osób. Pierwsza z nich – wyjątkowo niska dziewczyna – od progu przywitała ją słowami: „Cześć, zgago!” i zanim Blanka zdążyła jakkolwiek zareagować, rzuciła się na nią, by pocałować ją w oba policzki, a potem pośpiesznie uciec na bezpieczną odległość.
Wstając powoli, Gryfonka ostentacyjnie wytarła twarz rękawem.
- Tatiana – powiedziała dobitnie, jakby to imię wszystko wyjaśniało.
- Kocham ten entuzjazm w jej głosie – szatynka siedząca po przekątnej przedziału wyszczerzyła swoje białe ząbki do trzeciej obecnej tam osoby – wysokiego bruneta. Ten uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na Hewson.
- Witaj, Blanka – powiedział, ruszając powoli w jej kierunku.
- Już nie „kocie”? – zapytała zaskoczona, intuicyjnie robiąc krok do tyłu w obawie, że chłopak pójdzie w ślady Tatiany i będzie się chciał przywitać w podobny, zbyt wylewny, sposób.
- Nie chciałem cię denerwować już na samym początku – odpowiedział, po czym uśmiechnął się szelmowsko i zapytał: - A co? Brakowało ci tego?
- Płakałam za tym po nocach – burknęła, cały czas się cofając.
W końcu przylgnęła do ściany, co nie uszło uwadze chłopaka.
- Nie przywitasz się? – Uniósł wysoko brwi.
- Cześć, Syriusz!
- Daj spokój.
Wyciągnęła rękę w jego kierunku, ale sama nie zbliżyła się do niego nawet o cal.
Chłopak uścisnął jej dłoń i cały czas ją trzymając, mruknął:
- Od lat to samo. – Zaśmiał się i bez ostrzeżenia przyciągnął do siebie mało delikatnym ruchem. Objął ją za głowę i szyję prawie tak samo jak wtedy, gdy składał jej w Porcie życzenia urodzinowe. – Niech cię wyściskam!
- Pusz-czaj! – wydusiła dziewczyna w jego koszulkę, nie mogąc złapać powietrza.
Kiedy ta pokorna prośba nie pomogła, z całej siły wbiła piętę w stopę chłopaka. On aż podskoczył z bólu, ona odetchnęła głęboko. Tego typu przywitania, które bardziej przypominały bójkę, stały się już tradycją w tym gronie.
Nagle wszyscy drgnęli, kiedy niespodziewanie rozległo się niespotykanie głośne wrzaśnięcie:
- HAAAA!!!
W drzwiach stanął Matt Mullen we własnej osobie. Omiótł rozmigotanym spojrzeniem znajomych.
- Mam was, szczwane kreatury piekielne, co mnie po drodze zgubić pragnęły! – powiedział zwężając groźnie oczy do Tatiany i Syriusza. Przeniósł wzrok na stojącą w głębi przedziału brunetkę i rozpromienił się. – Witaj, mości Blanko!
Dziewczyna uśmiechnęła się od ucha do ucha. Uwielbiała tego chłopaka, wprost za nim przepadała. Była to postać wyjątkowo charakterystyczna. Brązowe silnie skręcone włosy sterczały we wszystkie strony, gęste brwi i orli nos nadawały powagi jego drobnej, niemal dziecinnej twarzy. Do wysokich ani do dobrze zbudowanych osób pod żadnym pozorem nie należał. Przewracał i potykał się o wszystko, co stanęło na jego drodze, wybuchała przed nim każda substancja i spadało na niego wszystko, pod czym tylko stanął. Mówił zazwyczaj starodawnymi dialektami albo wierszem. I warto wspomnieć, że był geniuszem.
Wciąż stał na korytarzu, gdy zapragnął wskoczyć z impetem do przedziału. Cofnął się o krok, by mieć minimalny chociaż rozbieg i wyskoczywszy, z całej siły… uderzył w futrynę.


Rozległ się gwizd zwiastujący odjazd pociągu z peronu.
Lily zostawiła kufry w przedziale, który zajęła o rok młodsza Mary i obiecawszy, że jak tylko spotkanie prefektów dobiegnie końca, wróci, ruszyła ku wyjściu. Nie słyszała, że ktoś biegnie wzdłuż korytarza, kiedy przesuwała skrzypiące drzwi. Dała krok do przodu i boleśnie się z kimś zderzyła. Upadłaby, ale osoba, na którą wpadła, podtrzymała ją, silnie oplatając palce na jej ramieniu.
- Przepraszam, Lily – dobiegł ją głos dziwnie znajomy, choć jakby odmieniony. – Nic ci nie jest?
Podniosła głowę i napotkała czekoladowe spojrzenie Jamesa Pottera.
Przełknęła głośno ślinę, kompletnie wybita z rytmu. Nie tylko za sprawą zderzenia, ale także za sprawą tego, jak się do niej zwrócił. Pierwszy raz, odkąd tylko pamiętała, po imieniu. Lily?!, pomyślała zaskoczona. Skąd ta zmiana? Już nie Ruda ani Evans?
- N-nie. Nic mi nie jest.
- Nie chciałem, naprawdę. – Skinęła w milczeniu głową. – Lecę dalej, nie widziałaś może Lidii?
Auć.
Spojrzała na niego ostro. Odniosła absurdalne wrażenie, że ktoś wbija jej igłę w żołądek. Choć teraz nie zwróciła na to większej uwagi, owa igła miała odegrać sporą rolę w jej późniejszym analizowaniu całej tej sytuacji.
- Nie, nie widziałam jej – odpowiedziała sucho.
- Okay. Jeszcze raz przepraszam.
Wyminął ją i ruszył przed siebie.
Tego się nie spodziewała. Nie tak ją do tej pory traktował!
- James! – krzyknęła za nim, nie mając pojęcia, czego od niego chce.
Odwrócił się i spojrzał na nią wyczekująco, ale dziewczyna nie mogła się zdobyć na żadne słowo. Kiedy chwila milczenia się przeciągnęła, zapytał nieco skonsternowany:
- Tak?
- Jak ci minęły wakacje? – rudowłosa z trudem zdobyła się na obojętny ton.
Spojrzał na nią kompletnie zaskoczony.
- Dobrze. Bardzo dobrze. – Dodał po chwili: - A tobie?
- Też.
Uśmiechnął się.
- W takim razie do zobaczenia na uczcie – machnął jej na pożegnanie ręką i zniknął.
Stała przez kilka sekund w kompletnym bezruchu, zastanawiając się, kogo bardziej nienawidzi: siebie, Jamesa czy Lidii, którą minęła parę minut i na której szyi wciąż połyskiwał łańcuszek z inicjałami L.E.

***

Rozpoczęcie roku szkolnego za każdym razem wygląda tak samo. Taka sama podróż w pociągu, takie same rozmowy o tym, jak kto spędził wakacje, wymienienie najnowszych plotek, podobna do poprzedniej pieśń tiary przedziału, jak zwykle niemiłosiernie długa ceremonia przydzielania uczniów do poszczególnych domów, parę słów z ust dyrektora i przepyszne jedzenie przyrządzone przez skrzaty. Drugi dzień pobytu w Hogwarcie w zasadzie także od lat niczym się nie różnił poza kolejnością poszczególnych lekcji. Śniadanie o zabójczo wczesnej porze po nieprzespanej nocy, rozdanie planów zajęć, ogólne spadające powoli na każdego przygnębienie związane z obowiązkiem nauki i końcem sielankowego czasu wakacji. Kolejne początki roku prawie niczym nie różnił się od poprzednich, wszystkie zlewały się w jedną całość, z której każdy pamiętał tylko poszczególne epizody.
Jednakże tym razem w Hogwarcie była dwójka uczniów, która ten dzień zapamiętać miała przez wiele lat. Dopiero świtało, większość Hogwartczyków właśnie wybudzała się z głębokiego snu, a oni siedzieli wyprostowani jak struna przed obliczem siwobrodego dyrektora. Była to wysoka Gryfonka z poważnym wyrazem twarzy i długowłosy Puchon, który nie potrafił się nie uśmiechnąć choćby półgębkiem, najwyraźniej był w doskonałym humorze.
Obok nich swoje miejsce zajęła profesor McGonagall, która przemawiała jak zwykle poważnym tonem:
- … doskonale oboje wiemy, że nawet najwyższa ocena nie zawsze odzwierciedla rzeczywiste zdolności danego ucznia. Osobiście, odkąd tylko poznałam wyniki sumów, cały czas łamię głowę nad tym, czy dobrze zrobiłam, obiecując pannie Hewson udział w tym zadaniu pod warunkiem zdobycia najwyższego stopnia. Cały czas obawiam się, ze to może być za mało, jednak z drugiej strony doskonale wiem, że ma ona wystarczające zdolności, by po odpowiednim przygotowaniu sobie poradzić. Co do pana Emmilliasa, to zapewne oboje nie mamy wątpliwości, że ze wszystkich osób przebywających w Hogwarcie, wliczając w to nawet grono pedagogiczne, jest on najodpowiedniejszym czarodziejem na tym miejscu.
Dyrektor spoglądając na dwójkę uczniów i na nauczycielkę zza drugiej strony biurka ponad końcówkami zetkniętych palców, kiwnął powoli głową.
- Pani profesor! – Blanka dogoniła nauczycielkę tuż po wyjściu z gabinetu dyrektora. – Chcę pani bardzo podziękować, naprawdę, mogę obiecać, że…
- Panno Hewson – przerwała jej profesorka typowym dla siebie tonem, ale od razu ściszyła głos i przeszła na formę „ty” – zaufałam ci i sama nie jestem pewna, czy nie będę tego żałować. Jeżeli zobaczę, że to cię przerasta, nie pozwolę ci kontynuować.
- Nie zawiodę pani.
Czarownica w szpiczastej tiarze mierzyła badawczo nastolatkę stojącą przed nią.
- Powiedziałaś komuś?
- Nikomu.
- Nawet Amelii?
- Nawet Amelii – powtórzyła Gryfonka.
- No, no… - mruknęła z podziwem nauczycielka. – Tylko mi nauki teraz nie zawal! I pamiętaj, masz milczeć jak grób.
- Oczywiście!
Kobieta przygryzła w zamyśleniu wargi. Już zaczynała żałować, że do tego dopuściła.
- Powinnaś iść. Za dwadzieścia minut lekcje, w Wielkiej Sali wciąż trwa śniadanie, idź i wymyśl coś niegłupiego, gdyby ktokolwiek pytał, gdzie byłaś.

***

Jedenastoletnia Róża Emmillias z drżącymi dłońmi siedziała w przestronnej klasie do transmutacji, czekając na przyjście nauczyciela i rozpoczęcie się pierwszej lekcji w tym roku szkolnym, a w jej przypadku - także pierwszej lekcji w życiu.  Z opowiadań starszych braci wiedziała, że transmutacja w Hogwarcie to nie przelewki, że nauczyciel jest bardzo wymagający i czasami potrafi być też niemiły dla mniej zdolnych uczniów.
Pogrążona w rozmyślaniach nawet nie zwróciła uwagi na śmiałe pukanie do drzwi.
Skrycie liczyła na to, że odziedziczyła dar do tego przedmiotu, tak jak jej brat John, który nawet reprezentował szkołę w międzynarodowym konkursie. Może ze względu na niego, nie będzie gnębiona przez nauczyciela, jeżeli okaże się, że jej moc nie jest wystarczająca, by przemieniać przedmioty? Strasznie się bała.
Rozejrzała się po klasie i zrozumiała, że nie jest jedyną uczennicą, która się stresuje. Chudy chłopiec, który siedział obok niej, gryzł zawzięcie dolną wargę. Ktoś obok stukał nerwowo w blat stolika, blondwłosa dziewczynka w ławce przed nią wykrzywiała sobie palce tak, że wszystkie kostki strzelały jej niebezpiecznie, koleżanka blondynki obgryzała paznokcie.
Wszyscy drgnęli, gdy po klasie rozniosły się odgłosy kroków poprzedzone skrzypnięciem drzwi.
Róża skierowała przestraszone spojrzenie na młodego mężczyznę, który właśnie wkroczył do sali i pewnym krokiem zmierzał w kierunku katedry. Przez głowę przemknęła jej myśl, że bracia wspominali o tym, że przedmiot wykłada kobieta, ale, stwierdziwszy, że teraz to nieważne (bo może nauczyciel się zmienił?), skupiła całą swoją uwagę na nowoprzybyłym.
Był to wysoki, czarnowłosy mężczyzna, który mógł mieć od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Miał szerokie ramiona i wysportowaną sylwetkę. I był bardzo przystojny. Miał dostojne rysy, nieco tajemniczy wyraz twarzy i onieśmielające spojrzenie, o czym mogła się przekonać, gdy skierował na nią swoje jasne tęczówki. Zawstydzona spuściła wzrok, czując, jak się rumieni.
- Witam wszystkich – zaczął głębokim głosem. Takim, że niemal wywróciło się jej w żołądku.
Róża nagle z całego serca zapragnęła zostać mistrzynią transmutacji i obiektem pochwał tego profesora, który naprawdę robił piorunujące wrażenie.
- To wasza pierwsza lekcja w tej szkole, więc zobowiązany jestem przedstawić wam regulamin, a szkoda, bo chciałem bardzo zrobić test kompetencyjny, żeby zobaczyć, czy do czegokolwiek się nadajecie…
Emmilliasówna z przerażeniem rozejrzała się po klasie, gdy rozbrzmiały te słowa. Test kompetencyjny?! John musiał mówić prawdę – transmutacja w Hogwarcie to nie przelewki. I faktycznie, nauczyciel nie należał do najmilszych. Ale mówił bardzo rzeczowym tonem, czuła, że będzie bardzo wymagający.
- Musicie więc wiedzieć – kontynuował swoim cudownym głosem, który przyprawiał o gęsią skórkę – że chodzenie po zamku w godzinach ciszy nocnej jest surowo karane. Cisza nocna dla pierwszorocznych zaczyna się o dwudziestej trzydzieści. Konsekwencjami bycia przyłapanym na nocnych spacerach  jest wiszenie przez trzy dni do góry nogami pod sufitem w gabinecie woźnego. Widzicie więc, że się nie opłaca.
Po klasie przeszedł szmer.
- Cisza!
Wszyscy umilkli.
Róża poczuła w gardle smak grozy, którego nie była w stanie przełknąć. Wiszenie do góry nogami?!
Nauczyciel usiadł za biurkiem i niby od niechcenia zaczął przeglądać papiery leżące na blacie, wciąż kontynuując swoją przemowę:
- Pierwszoroczni nie mają prawa jeść śniadania i kolacji. Mogą jeść lunch i inny lekki posiłek w środku dnia. Dziennie nie mogą pochłonąć więcej niż pięćset kalorii, w przeciwnym razie będą musieli policzyć wszystkie drzewa w Zakazanym Lesie.
Drzwi w ścianie za mężczyzną uchyliły się, ale on tego nie widział. Do klasy cicho weszła wysoka, chuda kobieta, z groźnym wyrazem twarzy i szpiczastą tiarą. Skrzyżowała ręce na piersiach i przenikliwie przyglądała się młodemu nauczycielowi, który, nieświadomy jej obecności, wciąż przedstawiał im regulamin.
Znudzony przeglądaniem papierów leżących na biurku, oparł łokcie o blat i zetknął końce palców, spoglądając przenikliwie i groźnie na każdego ucznia.
- Za rozmawianie na mojej lekcji jestem zobowiązany odjąć waszym domom pięćset punktów i skrócić o centymetr wasz język. Za niestosowanie się do poleceń podczas lekcji, karani będziecie obowiązkiem umycia kota naszego woźnego – mówił dalej, a czarownica za jego plecami coraz wyżej podnosiła brwi. – Jesteście zobowiązani całkowicie słuchać się uczniów roku szóstego i zawsze ustępować im miejsca, w przeciwnym razie…
- W przeciwnym razie będziecie zmuszeni do wyprania skarpet Gryfonów z szóstego roku. Dobrze odgaduję nowy regulamin, profesorze Black? – zapytała kobieta, ujawniając swoją obecność.
Nauczyciel wyglądał przez chwilę, jakby zastygł. Ale trwało to raptem ułamek sekundy, bo zaraz uśmiechnął się cwaniacko i zerwał na równe nogi.
Róża pomyślała, że mężczyzna z tym uśmiecham wygląda dużo młodziej.
- Niezupełnie, pani profesor – zwrócił się do niej, jak prawdziwy dżentelmen przytrzymując jej krzesło, na którym przed chwilą sam siedział. Kobieta usiadła z gracją. – W poprawkach regulaminu uwzględnione były także pani skarpetki, pani profesor – posłał jej rozbrajający, łobuzerski uśmiech.
Kobieta zamknęła oczy i wzięła dwa głębokie oddechy.
- Powiedz mi, Black, ty jesteś taki głupi czy tylko nieinteligentny?
- Zapewne jedno i drugie, bo pani profesor zawsze ma rację! – powiedział z entuzjazmem, zupełnie, jakby nie zrozumiał, o co był pytany.
Merlinie, jaki on ma piękny uśmiech! – pomyślała Róża, obserwując młodego mężczyznę jak urzeczona.
Kącik ust czarownicy, siedzącej za biurkiem, także drgnął ku górze, Widać było po niej, że zawzięcie walczy z mimiką i za wszelką cenę nie chce się roześmiać.
- W takim razie powiedz mi, co cię tu sprowadza, zanim zdecyduję się odjąć ci punkty, co zrobić powinnam już dawno temu.
- Profesor Slughorn przysłał mnie po listę z wynikami sumów.
Czarownica westchnęła i zaczęła szukać czegoś w szufladzie biurka.
- Oj, Black, Black… - mruknęła. – Powiedz, kiedy ty trochę spoważniejesz? Kiedy ci w końcu przejdzie ochota na te żarciki? – mówiła ze zmarszczonymi brwiami, zawzięcie przeszukując biurko.
- Pani profesor, przecież ja nic złego nie zrobiłem! Chciałem ich tylko przyzwyczaić…
- Proszę – powiedziała, dając mu do ręki zwój pergaminu.
- Dziękuję – uśmiechnął się do niej powalająco, po czym spojrzał w kierunku klasy. – Jak się nie będziecie słuchać pani profesor… - zaczął grożąc im palcem, jednak czarownica mu przerwała:
- Panie Black, profesor Slughorn na pewno czeka – powiedziała groźnym tonem, ale jednocześnie z wesołym błyskiem w oku.
- Oczywiście. Ale niech pani pamięta: jak będą niegrzeczni, to pani powie tylko słówko, a już ja się z nimi policzę!
- Tego właśnie się obawiam. Ale będę pamiętać o tej możliwości. I proszę założyć także pelerynę od mundurku, co by już nikt nie miał wątpliwości do sprawowanej przez pana funkcji w tej szkole. Do widzenia.
- Do widzenia. Życzę miłego dnia.
Brunet wyszedł z klasy odprowadzony wzrokiem oniemiałych uczniów i pobłażliwie uśmiechającej się nauczycielki. Pokręciła z niedowierzaniem głową, poprawiając okulary. Jeszcze przez chwilę uśmiechała się do samej siebie, by po chwili przybrać poważny wyraz twarzy i spojrzeć na zdezorientowanych pierwszorocznych.
- Temat lekcji.
Uczniowie gorączkowo zaczęli wyciągać pergaminy, powracając myślami do zajęć.
I on ma być tym, którego w przyszłości chce pozyskać Dumbledore? – pomyślała ze smutkiem nauczycielka.


1 komentarz:

  1. No część! Nie mogłam dłużej wytrzymac. Twój blog jest fenomenalny! Więcej Lily i Jamesa!!

    OdpowiedzUsuń

Dziękując za uwagę i poświęcony czas, nieśmiało pragnę dodać, że będę bardzo wdzięczna za każdą szczerą opinię czy choćby znak zainteresowania pozostawiony na blogu ;)
Layout by Yassmine