2 lip 2012

4. Port

(opublikowano dnia 01.04.2011) 


 CZĘŚĆ I


To było piękne miejsce. Biały drewniany domek – zwany Portem – był tu jedynym budynkiem w promieniu kilku kilometrów. Wokół niego rosło parę drzew,  a w całym ogrodzie znajdowała się tylko jedna grządka kwiatów, na dodatek niezbyt udanych, wydziczałych za sprawą nieregularnej pielęgnacji. W środku znajdowała się mała kuchnia, która czasy świetności miała już dawno za sobą, salon pełnił także funkcje jadalni, jego dwie ściany były niemal całkowicie zajęte oknami, z których roztaczał się piękny widok na morze, między oknami miejsce znalazły drzwi, prowadzące na taras. Pozostałe dwie ściany zastawione były regałami, z których aż kipiało od różnego gatunku książek. Środek pomieszczenia zajmował stary stół z kompletem, prawdopodobnie jeszcze starszych, krzeseł oraz ogromna wysiedziana kanapa. Na poddaszu znajdowały się dwie małe sypialki i łazienka. Niczego więcej do szczęścia tutaj nie było potrzeba.
Budynek stał na lekkim wzniesieniu, może dwieście, a może trzysta, metrów od morza. Przestrzeń dzieląca domek od fal była całkowicie pusta, po drodze nie było nawet najmniejszego krzewu, dzięki czemu z tarasu roztaczał się przepiękny widok na Morze Śródziemne. Plaża była wąska i w niektórych miejscach kamienista, przez co nie cieszyła się popularnością wśród turystów. Na szczęście! Czasem tylko zawitał tu ktoś, kto wybrał się na bardzo długi spacer po wybrzeżu.
                                  
Lidia leżała nieruchomo na plaży, wtulona w miękki piasek. Słuchała szumu fal i tego, jak James spokojnie oddycha. Siedział obok niej.
Skórę dziewczyny pieściły ostatnie promienie zachodzącego powoli słońca, wiatr bawił się jej jasnymi włosami i letnią sukienką na ramiączka. Pierwszy raz była zagranicą. Pierwszy raz poczuła taki żar lejący się z nieba – jakże inny od pogody w Londynie.
Miała piętnaście lat i była prawdopodobnie najszczęśliwszą osobą na świecie. Już sam fakt, że udało jej się przekonać rodziców, aby ją puścili był dla niej cudem! Właśnie przeżywała najpiękniejsze chwile w jej życiu. Chodziła z chłopakiem, w którym skrycie podkochiwała się od niemal pięciu lat. Obserwowała go prawie cały czas, wszystkie jego dziewczyny, widziała jak zalecał się do Lily, jak dokuczał Snape’owi, przyglądała się jego przyjaciołom. Jej wzrok towarzyszył mu skrycie przez prawie cały czas, przy czym nigdy nie dała po sobie niczego poznać. Rozpierała ją duma, bo nie tylko zdobyła serce tego chłopaka o oczach koloru czekolady, ale także przekonała do siebie jego przyjaciół.
Tylko jedna, jedyna rzecz nie dawała jej spokoju.
- James? – zaczęła cicho i niepewnie. - Powiedz mi… kiedy ostatnio byłeś na Pokątnej?
Chłopak spojrzał na nią zdziwiony.
- Chyba jakoś w ostatnie wakacje, a co?
- To jak… jak kupiłeś ten łańcuszek? – zapytała nieśmiało, a jej ręka powędrowała w górę, aby koniuszkami palców pogładzić chłodne serduszko ze srebra z jej inicjałami. – Przecież wtedy się nie znaliśmy – dodała już trochę bardziej pewnie i zrobiła podejrzliwą minę.
James uśmiechnął się dobrotliwie i pocałował ją w czoło.
- Tam pracuje mój znajomy. Złożyłem zamówienie i przysłał mi paczkę do szkoły – wyjaśnił cierpliwie, bez zająknięcia, bo była to po części prawda.
Lidia nie miała już więcej pytań. Była zła na siebie, że z jakiegoś powodu nie mogła mu wcześniej zaufać, a po jej głowie szalały przeróżne podejrzenia. Odetchnęła z ulgą gdy usłyszała taką odpowiedź. Już nic nie zakłóci jej spokoju. Spojrzała w stronę zachodzącego słońca.
- Jest cudnie – wyszeptała cicho.
James objął ją ramieniem i złożył na jej ustach czuły pocałunek.

Jakieś dwieście metrów za nimi ich przyjaciele właśnie usiedli przy małym ognisku, rozpalonym w ogrodzie. Zmęczeni po długiej podróży, ale i zadowoleni z tego, co widzieli, z tego, że dali radę pokonać tak długi dystans (nie do końca bez pomocy magii, ale jednak) i z tego, że mogą cieszyć się swoim towarzystwem.

***

Pół miesiąca wcześniej:
Pokątna 77

- Panienko, robimy wiele podobnych wisiorków… Ale zapytam jeszcze pomocnika, bo z inicjałami mamy o wiele mniej zamówień, może coś pamięta… Ben! – wrzasnął opasły pan pod siwym wąsem za ladą – Ben! Rusz dupę i chodź tu!
Zza regałów wyłonił się pryszczaty młodzieniec.
- No, ile można wołać? Pani tu pyta się o taki ten – powiedział sprzedawca, wręczając chłopakowi kartkę, na której klientka, pewna ładna rudowłosa dziewczyna, naszkicowała wisiorek, o który chciała wypytać. – Pamiętasz coś?
- Eee… no tak. Tylko raz miałem do zrobienia takie inicjały. Zapamiętałem, bo moja dziewczyna ma takie same.
Wypiął dumnie pierś.
- Sprawdź no, kto to zamawiał i kiedy – padł rozkaz.
- Nie ma takiej potrzeby, bo to też pamiętam! – chłopak coraz bardziej pękał z dumy. – Zamówienie składał mój znajomy, James Potter, jakoś w zeszłoroczną zimę. Na gwiazdkę albo walentynki… - recytował z szerokim uśmiechem, spoglądając co  chwila na swojego szefa w nadziei na pochwałę.
- Dziękuję panom – rudowłosa osóbka przerwała chłopakowi wywód, odwracając się na pięcie i kierując do wyjścia. – Do widzenia.
Czuła, jak wzbierający się w niej gniew i rozgoryczenie zaraz z nią wygra. Całą wolę skupiła na tym, by nie trzasnąć z całej siły drzwiami.

***

Hewsonówna wróciła do reszty towarzystwa. Wszyscy siedzieli wokół ogniska, rozmawiając wesoło. Trzy tygodnie temu wsiedli na prom do Francji, każdy z rowerem, wielkim plecakiem, pokaźnym zbiorem map, namiotami i… sfałszowanymi dokumentami. Pomysł, który niespodziewanie narodził się w pociągu w drodze powrotnej do domu ze szkoły zaowocował świetną przygodą. Od tej pory całe dnie spędzali pokonując trasę i mijając piękne widoki. Jedynie w Pirenejach zatrzymali się na dłużej, aby przejść parę ciekawych szlaków. Dziś po południu dotarli do punktu, gdzie mieli zatrzymać się na dłużej – do domku Blanki oddalonego od Barcelony o jakieś trzydzieści kilometrów.
Każdy był zmęczony długimi dystansami, spaniem w namiotach i problemami, dotyczącymi życia w trasie, ale dużo bardziej od zmęczenia odczuwali zadowolenie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że to dotychczas ich najpiękniejsze wakacje.
- A ci jeszcze tam siedzą? – zapytała zdziwiona Blanka, widząc dwie przytulone postacie na plaży. – Wszystko im zeżremy – powiedziała, kładąc tackę z jedzeniem na taborecie z przyprawami.
Znów odwróciła się w ich kierunku, właśnie się całowali.
- To głupie – stwierdziła.
- Że niby co? – zapytała Tatiana.
- No… hm, te wszystkie „wielkie miłości”. Za parę lat będą się z siebie śmiali, jacy byli głupi.
- Nie osłabiaj mnie – jęknął Syriusz, uśmiechając się do niej pobłażliwie. – Mówisz jak Walburga.
- A co? Może nie mam racji?
- Może i masz. – Wychylił się w jej kierunku i obdarzył ją stalowoszarym, pełnym politowania i rozbawienia spojrzeniem. - Ale jakby każdy patrzył na życie w perspektywie tego, co będzie za parę lat sądził o swoim zachowaniu, to byłoby ono strasznie nudne – chłopak zrobił „wszystkowiedzącą minę” bardzo w stylu profesor McGonagall.
- Syriuszek, jak ty to ładnie ująłeś… - Larry udawał wzruszenie, za co Black wystrzelił z widelca sosem czosnkowym z dodatkiem tykwobulwy w jego kierunku.
Trafił dokładnie między oczy.
Wszyscy się zaśmiali, tylko Blanka uśmiechnęła się jakoś krzywo, trochę zdenerwowana tym, że brunet ośmielił się podważyć jej zdanie.
I tak mam rację – pomyślała.

***

Nad Anglią powoli zaczynał zapadać późny wieczór. Coraz mniej osób decydowało się teraz na spacer, dzieciaki wróciły z placów zabaw do domu. Pohukiwania sów były coraz głośniejsze. Nawet szelest liści wydawał się bardziej ponury. Gdzieś obok, w pobliskim barze, zrozpaczeni kibice miejscowego klubu sportowego topili smutki w piwie po przegranym meczu z ostatnim mistrzem kraju. Oczywiście, niektórzy najpierw „porozmawiali” twarzą w twarz z kibicami zwycięzcy. Chyba się nie polubili.
Peter siedział samotnie na ławce w pustoszejącym parku. Wpatrywał się w nią. Nie w ławkę,oczywiście. W Nią. Jak miała na imię?Gdzie mieszkała? Dlaczego całe dnie spędza samotnie w parku? Jakie książki codziennie tu czytała? Czy go widzi? Czy wie, że przychodzi tu tylko po to, by na Nią popatrzeć?
Takie pytania godzinami bez końca kotłowały się w jego głowie.
Jak ten pierdzielony Łapa to robi, że one same wszystkie się do niego pchają? – pomyślał z goryczą, gdy po raz setny tego dnia przewróciło mu się w żołądku na myśl o tym, żeby może w końcu się ośmielić i do niej podejść.
- Mogłem jednak jechać z nimi – mruknął pod nosem sam do siebie. – Nie siedziałbym tu jak idiota, śliniąc się na jej widok...
- Nie oszukuj się, kilometra byś nie przejechał, a już by cię musieli do szpitala odwieźć… - powiedział jakiś głosik w jego głowie. Co prawda, dobrze wiedział, że hogwartczycy odpowiednio„poprawili” swoje rowery, zanim na nie wsiedli, ale mimo to…
- Albo umarłbyś z głodu – podpowiedział zaraz drugi głosik, gdy właśnie przełknął końcówkę gofra, którego męczył od paru minut.
Dobra! – zakrzyknął w myślach sam do siebie, wstając z ławki i ruszając w kierunku domu – Jutro, będzie twój wielki dzień, Peter… - obiecał sobie, jak co wieczór w te wakacje.
Obejrzał się jeszcze za siebie przez ramię. Dziewczyna właśnie wstała z ławki i skierowała się w przeciwną stronę, trzymając pod pachą książkę.

***

Niewysoki chłopak z burzą lśniących brązowych loków i z dużym, garbatym nosem, leżał nieruchomo na niewygodnym i twardym łóżku w ciemnym pokoju. Jedynym źródłem światła był wścibsko zaglądający w okno księżyc. W pełni. Wykrochmalona, biała pościel drapała w skórę. I była zdecydowanie za gruba jak na koniec lipca.
Matthew zsunął nogi z łóżka, ocierając wierzchem dłoni pot z czoła. Wstał leniwie i, szurając (w efekcie czego potykając się o pantofle jednego ze współlokatorów) podszedł do  zakratowanego okna. Otworzył je na oścież.
Stał teraz w chłodzącym przeciągu, przyglądając się księżycowi. Już którąś noc z kolei nie mógł zasnąć. Może to wina wyjątkowo głośnego chrapania Adama, jedenastoletniego (i według Matta: wyjątkowo upierdliwego) chłopca, z którym dzielił pokój. Przez dziesięć miesięcy w Hogwarcie sztuką byłoby się od tego nie odzwyczaić. Chociaż z drugiej strony, w dormitorium Krukonów nie było wcale tak cicho…
Tam, w szufladce szafki nocnej przy jego łóżku, leżały listy od jego przyjaciół. Znał je już prawie na pamięć. Pisali co drugi, trzeci dzień przez całą podróż. Teraz powinni być już na miejscu. Grzać się w Hiszpanii. Ale niemożliwością było, żeby list tak szybko stamtąd doszedł.
Złapał w locie komara, który sam się o to prosił, przymierzając się do jego nosa. Przez chwilę zastanawiał się, co zrobić z szamocącym się owadem, którego trzymał dwoma palcami za skrzydełka.
Coś żeby go swędziało… - pomyślał na wspomnienie ostatniej nieprzespanej nocy, podczas której cały czas rozdrapywał swędzące ukąszenia.
Coś wymyślę. Schował go do kieszonki w koszuli od pidżamy.
Okna z jego pokoiku wychodziły na południowy zachód. Patrzył przed siebie nic niewidzącym wzrokiem.
Oni tam są. I Ona też.
Obok listów  w jego szafce nocnej leżała zwinięta gazeta. Przeszły go ciarki, kiedy sobie przypomniał najnowsze wiadomości.
Swoją drogą, to był szczyt nieodpowiedzialności ze strony jego przyjaciół, żeby w TYCH czasach wybierać się na TAKIE wycieczki. I to, wbrew temu, co mówiły ich dokumenty, bez żadnego dorosłego czarodzieja! Co prawda, to, co się dzieje w Anglii nie przekłada się na wydarzenia za granicą. Ani we Francji, ani w Hiszpanii nie odnotowano jeszcze pojawienia się mrocznego znaku, który coraz częściej rozbłyskiwał nad domami czarodziejów na wyspach. Ale, jak twierdził Matt, to tylko kwestia czasu. Niedługo zacznie się bać cała Europa, a może nawet i świat.
Idioci. No po prostu idioci! Gdyby coś im się stało…

***

Słońce całkowicie już zaszło, niebo usiane było gwiazdami. Plażę i ogród oświetlał księżyc w pełni.
Przypatrywała mu się z delikatnym uśmiechem wysoka nastolatka. Dziewczyna samotnie siedziała na poręczy na tarasie, reszta jej przyjaciół wciąż siedziała wokół ogniska i dotrzymywała towarzystwa Jamesowi i Lidii (którzy dopiero niedawno wrócili i zaczęli jeść). Wszyscy rozprawiali o czymś żywo i zaśmiewali się do rozpuku. Ona potrzebowała chwili spokoju.
Zamknęła oczy. Ciepły letni wiatr bawił się jej czarnymi włosami. Głęboko panującą tu ciszę z szumem fal w oddali przerywał jedynie  od czasu do czasu śmiechy Hogwartczyków. Omal nie zleciała z poręczy, kiedy ktoś nieoczekiwanie, bardzo blisko niej, powiedział:
- Piękny, co?
Obróciła się gwałtownie, zaciskając mocniej palce na barierce, aby się na niej utrzymać. Tuż obok stał Syriusz, wpatrujący się w srebrzystą kulę nad nimi.
- Wystraszyłeś mnie – bąknęła.
- Przepraszam – rzucił beztrosko, siadając obok niej.
- Piękny.
- Co? Ja? – chłopak spojrzał na nią zaskoczony, ale trwało to tylko ułamek sekundy. Zreflektował się i, uśmiechając się tak, że jego rozmówczyni mogła teraz podziwiać całe jego uzębienie, rzucił: - Wieeem.
- Nie ty, księżyc!
- Jaki księżyc?
- Lubisz się ze mną droczyć, co? – zapytała poirytowana, na co chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi. – W każdym bądź razie: piękny. Szkoda tylko, że Remus nie może tego powiedzieć… - westchnęła.
- Wiesz… - Syriusz potarł kark dłonią. – Myśleliśmy ostatnio z chłopakami, co zrobić, żeby mu trochę ulżyć.
Brunet zamyślił się, marszcząc czoło i spoglądając w kierunku morza. W świetle księżyca wyglądał niemal jak pomnik rodziny Blacków. Blady, dumny, tajemniczy.
- I wymyśliliście coś? – zapytała dziewczyna.
- Chyba tak. Ale może się nie udać do końca. Więc dowiesz się dopiero, jak nam wyjdzie.
- Nie powiesz mi teraz? – uniosła brwi.
- Nie.
Milczeli krótką chwilę. Z drugiego końca ogrodu słyszeli, jak James po raz setny opowiada, z rozkoszą grając na nerwach Tatianie, o ostatnim meczu pomiędzy Gryfonami a Krukonami, podczas którego stoczyli długi pojedynek o znicza. Oczywiście, wygrał Potter*. Inaczej by tak ochoczo o tym nie opowiadał.
- Wiesz jak to zabrzmiało? – Gryfonka siedząca na tarasie, zagadnęła Blacka, odnosząc się do jego ostatnich słów. – Jakbyś chciał przede mną poszpanować, że coś wiesz, ale nie powiesz. Zupełnie jak złośliwe dziecko.
Posłała mu świdrujące spojrzenie, jakby chciała przejrzeć go na wylot i zobaczyć, o czym mówi.
 Przybrał tajemniczy wyraz twarzy i odwrócił głowę.
- Powiedz – naciskała – bo pomyślę, że mnie podrywasz i to na dodatek w taki dziecinny sposób! – zagroziła, uśmiechając się przebiegle.
- To pomyśl – wzruszył obojętnie ramionami i wygiął wargi w takim uśmiechu, że gdyby zobaczyły to młodsze uczennice Hogwartu, będące wielbicielkami jego urody, pomdlałyby z wrażenia. Wcale jednak nie zdziwiła go chłodna reakcja brunetki:
- Black, na mnie te twoje minki nie działają – powiedziała znudzonym głosem.
Całkowicie jednak minęła się z prawdą: dopiero co pogratulowała sobie tego, że siedzi - inaczej na pewno ugięłyby się pod nią kolana.

***

Lily usiadła gwałtownie na łóżku, oblana zimnym potem. Siedziała sztywno wyprostowana, z trudem łapiąc oddech.
Nie pamiętała, o co chodziło w tym śnie. Całe szczęście – do przyjemnych na pewno nie należał. Przed oczami wciąż miała ten długi ciemny korytarz. Biegła, uciekała przed czymś przerażona. A potem… wpadła na coś raptownie i sen się urwał.
Zapaliła lampkę nocną. Nikłe, ciepłe światło oblało mały pokój Evansówny. Na podłodze obok łóżka zwinięty w kłębek spał Dudziaczek. Nienawidziła tego imienia. Głupia Petunia. Gorszego już chyba nie mogła wymyślić! Lily, będąc w Hogwarcie, wołała na swojego pupila po prostu Dud, bojąc się, że ktoś usłyszy jak jej zwierzak się wabi (cóż to by była za kompromitacja!), ale efekt  był dość oczywisty: kocur nie reagował w żaden sposób. Śpiąc, przypominał teraz okrągłą, bardzo puszystą, białą poduszkę. Ona sama czuła, że już nie da rady usnąć tej nocy.
Wygrzebała się z łóżka i, powłócząc nogami, podeszła do regału z książkami. Wyciągnęła parę tomów i wróciła z powrotem na swoje ciepłe miejsce.
Otworzyła pierwszą pozycję: podręcznik od eliksirów. Na pierwszej stronie ładnym, starannym pismem wypisane było jej imię i nazwisko. Szybko i nieuważnie zaczęła przekartkowywać trzymany w rękach podręcznik. Zatrzymała się, gdy w drugiej połowie książki, dostrzegła jakieś zakładki między stronami. Były to dwa zdjęcia. Oba zrobione przed Wielką Salą w dniu, kiedy pisali pierwsze SUMy. Na jednej fotografii widoczne były dwie postacie: Gryfonka i Ślizgon w nienagannych mundurkach, zapiętych na ostatni guzik. Stali razem obok siebie, śmiejąc się do obiektywu, jakby zapominając o egzaminie, który zaraz mieli zacząć pisać. Lily długo przyglądała się fotografii, uśmiechając się lekko. Potem, zupełnie nieoczekiwanie, przedarła zdjęcie na pół, oddzielając od siebie sylwetki uczniów.
Niedbałym ruchem wsunęła dwie części fotografii na koniec książki, nawet nie zaszczycając ich ponownym spojrzeniem. Zupełnie jakby były to nic nieznaczące świstki papieru. Wzięła do ręki drugie zdjęcie, przedstawiające wszystkich uczniów Hogwartu na piątym roku. Pokaźna grupa jej rówieśników stała podzielona na domy przed wejściem do Wielkiej Sali, gdzie czekały na nich pojedyncze stoliki. Wszyscy w pełnym umundurowaniu, niektórzy nieco pobledli, inni machający do obiektywu drżącą ręką. Parsknęła śmiechem, gdy odnalazła swoją osobę na tym grupowym zdjęciu. Piętnastoletnia Lilyanne Evans stała z skrzyżowanymi na piersiach rękami w geście nadąsania, krzywiąc się i rzucając gniewne spojrzenia na Pottera, który stał obok niej i, jak gdyby nigdy nic, obejmował ja ramieniem. Rudowłosa osóbka na zdjęciu przybrała wyraz twarzy prawdziwego zabójcy. Aż dziw, że rozczochrany okularnik napotkawszy jej szmaragdowozielone spojrzenie nie padł trupem.
Lily rzuciła zdjęcie na szafkę nocną, odnotowując w pamięci, by włożyć je w wolnej chwili do albumu. Poprawiła się na poduszkach i, wciąż uśmiechając się do siebie na wspomnienie swojej miny z fotografii, zagłębiła się w lekturze.

***

Promienie słoneczne uparcie próbowały zajrzeć w niebieskie oczy śpiącego na podłodze blondyna o niebanalnych gabarytach. Udało im się dopiero wtedy, gdy do uszu chłopaka dobiegło chrobotanie gdzieś z kuchni. Podniósł leniwie powieki.
Leżał przez chwilę w bezruchu nieco otumaniony. Z próbą podniesienia głowy, do jego mózgu dotarł telegram od stawów i mięśni o treści: AUUU!!! Skrzywił się lekko i rozejrzał dookoła. Kompletnie nie pojmował, gdzie teraz jest. Warknął z obrzydzeniem, gdy zobaczył jakieś małe czarne zwierzę, które, zwinięte w kłębek, spało sobie smacznie tyłem do niego, tuż obok jego twarzy. Nienawidził futrzaków.
- Sio! – chcąc go przegonić, pacnął ręką zwierzaka w coś, co prawdopodobnie było plecami tego małego psa bądź kota.
Zwierzę… stęknęło. Tak, stęknęło! Nie warknęło, nie pisnęło, nie zaskamlało, mało tego: nawet się nie ruszyło. Po prostu stęknęło.
Co do…? Larry podniósł się na łokcie, by lepiej przyjrzeć się ów stworzeniu. Kłębek czarnej, dość długiej (i wyglądającej dziwnie znajomo) sierści z jednej strony otoczony był kocem, pod którym kryło się jakieś długie wybrzuszenie. Ten obrzydliwy sierściuch musiał  być naprawdę spory… Krukon, teraz już przestraszony nie na żarty, trzymając w jednej ręce różdżkę, gwałtownym ruchem ściągnął koc z wybrzuszenia i…
- Cholera jasna, James! Ile razy ci mówiłem, żebyś się w końcu ostrzygł i uczesał?! – warknął zdenerwowany, na Gryfona, który do tej pory spał smacznie pod kocem, opatulony po same uszy tak, że wystawała tylko jego rozczochrana, czarna czupryna.
- Oddawaj – mruknął nieprzytomnie brunet, zabierając przykrycie z rąk kolegi. Tym razem zakrył się cały, zostawiając tylko małą szparę na dopływ powietrza. Nie minęło chyba nawet dziesięć sekund, aż znowu zasnął, cicho chrapiąc. 
Larry, krzywiąc się przez obolałe stawy, usiadł na podłodze. Na kanapie obok z rozrzuconymi we wszystkie strony kończynami, półotwartymi ustami i w samych bokserkach, spał Syriusz. Cienki koc, pod którym zasypiał, teraz leżał na podłodze między kanapą a Goldenem.
Blondyn przetarł oczy, próbując zrozumieć, jak to się stało, że to akurat Syriusz wylądował na kanapie, a on na podłodze. Chyba nie dali się z Jamesem nabrać na gadki Łapy o delikatnych kościach i wrażliwą skórę arystokraty? Nie, nie… To odpada. Musieli w coś przegrać. Chociaż… Znając gadanę Blacka?
Przypomniał sobie, co go obudziło, gdy po raz kolejny usłyszał szuranie i podzwanianie szkła w małej kuchence obok. Postękując, podniósł się na nogi i ruszył za odgłosami, które wyrwały go ze snu.
Dotarł do małego pomieszczenia pomalowanego na biało. Z utkwionym w podłogę wzrokiem, pierwszym, co zauważył, były czyjeś bose stopy na jasnych kafelkach. Jego oczy podjechały wyżej. Zarejestrował długie, opalone łydki, krótką koszulkę do spania, odsłaniającą wysportowane ramiona, na których spoczywały rozpuszczone i poplątane czarne włosy. W końcu natrafił na ciemne, wesoło błyskające - choć nieco zaspane - tęczówki. W tym świetle wydawały się być bardziej miodowe niż zielone – tak jak to było na co dzień. Przeoczył czerwone wargi wygięte w uprzejmym uśmiechu.
- Buenos dias – przywitała go Blanka.
Odpowiedział tylko lekkim szarpnięciem głowy i bez sił opadł na stojący pod ścianą taboret. Co ona tu robiła? Jest typowym śpiochem, zawsze ciężko ją zwlec z łóżka, a teraz wstała przed wszystkimi i nie omieszkała go obudzić.
Zakrył twarz dłońmi. Miał światłowstręt (a światła w całym domku było pełno), gardło bolało go tak, że ciężko było mu się zdobyć na wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa i niemiłosiernie łupały go wszystkie stawy. Na najgorszym kacu nie czuł się tak koszmarnie jak teraz. Chociaż… może to i był kac? Nie! Na pewno nie. Nie wypił wczoraj aż tyle, żeby dzisiaj być w takim stanie. To była symboliczna ilość, naprawdę – powtarzał sam sobie, jakby przypomnienie tego miało zmienić jego stan. To wszystko pewnie wina spania na podłodze. I może zaszkodziły mu te wczorajsze kiełbaski?
- Napijesz się czegoś? – zapytała Blanka.
Wzruszył ramionami, bo na nic więcej nie było go stać.
- Zabiję Pottera, zabiję… - mruknęła. – Powinnam była lepiej zabezpieczyć te butelki… Mówiłam mu, że tutaj alkohol jest mocniejszy. Co za kretyn! Pewnie myślał, że to takie piwko kremowe… Jego nawet na chwilę nie można spuścić z oczu, kompletny dzieciak.
- Co? – spojrzał na nią przez palce.
Mówiła zdecydowanie za szybko (i za głośno!), nie nadążał z przyswajaniem słów, które z siebie wylewała. Dotarło do niego jedno: to, co mówiła mogło mieć z nim jakiś związek.
- Mówię, że James cię opił. I siebie też. Masz – Wręczyła mu kubek. – Dobrze ci zrobi. Chodź na taras…
I wyszła. Ociągając się, Larry ze zrezygnowaniem ruszył za nią.
Gdy znalazł się już na miejscu, klapnął bez sił przy barierce. Zamknął oczy.
- Larry? – usłyszał.
- Hm?
- Obok masz krzesło.
Rozejrzał się. Faktycznie, tuż przy nim stało stare drewniane krzesełko, takie samo, na jakim - naprzeciw niego - wygodnie siedziała Blanka, przyglądając mu się z politowaniem.
Wypiła spory łyk ze swojego kubka i zarzuciła nogi na stolik. Przymykając oczy i odchylając głowę do tyłu, rozkoszowała się w ciszy promieniami słonecznymi, które tak drażniły Larry’ego.  W momencie, gdy dziewczyna oparła stopy o blat stolika, jej i tak już kusa koszulka nocna zjechała po nogach, odsłaniając smukłe, wysportowane uda.
Chłopak całą siłą woli skupił wzrok na swoim kubku. Przez chwilę zapomniał o niewerbalnym użalaniu się nad swoim stanem. Uśmiechnął się do tajemniczej cieszy w naczyniu, które trzymał, na myśl o tym, że gdyby to Amelia przed nim teraz siedziała, nie dałby rady oderwać oczu. Wystarczyło wspomnienie Amelii i od razu poczuł się lżej… Albo może zaczęło działać to coś, co dała mu do wypicia Blanka?
- Czołem, panienki! – usłyszał nagle głos Syriusza, który właśnie do nich wparadował, uśmiechając się szeroko.
Nie raczył założyć na swoje wielmożne ciało niczego więcej niż to, w czym spał, czyli kolorowe bokserki.
- Co ty taki wesoły? – burknął Larry, wyraźnie niezadowolony z faktu, że może być na świecie ktoś, kto się cieszy, podczas gdy on cierpi katusze po wypiciu czegoś, czego nawet nie pamięta. – A tak w ogóle, to okaleczasz nasze oczy, świecąc golizną.
- Bledzizną! – poprawiła go Blanka, uśmiechając się łobuzersko.
Syriusz zgarbił się, starając się osłonić ramionami jak największą powierzchnię bladego torsu, który śmiesznie kontrastował z mocną opalenizną na twarzy i ramionach – pamiątką po długich dniach spędzonych na rowerze.
- Ej, bo się krępuję! – zawołał wysokim głosem. Jednak jego mina wcale nie wskazywała na zawstydzenie, raczej na zadowolenie z poświęconej mu uwagi. – Pójdziemy na plażę, to się wyrówna. A wesoły jestem, bo wczoraj dwóch baranów upiło się w trupa, zostawiając mi wolną drogę do kanapy.
Kilka sekund zajęło Larry’emu zanim zrozumiał, o czym Black mówi.
- To było aż tak źle? – zapytał z przerażeniem.
- Nie, ale przynajmniej się wyspałem.
W tym momencie blondyn utwierdził się w przekonaniu, że Syriusz jest sadystą. Głowa rozbolała go jeszcze bardziej.
- Dla was kanapa była za wysoka, ciężko wam się na nią wchodziło – dodał brunet, uśmiechając się w iście huncwockim stylu, za co Krukon posłał mu zabójcze spojrzenie. Łapa klapnął obok Blanki i zarzucił jej rękę na ramiona, ściskając głowę tak, jak robią to zbyt nadgorliwi wujkowie w ramach przywitańca-czochrańca. – Najlepszego! – powiedział do niej.
- Co? – zdziwiła się dziewczyna i spojrzała z zaskoczeniem na chłopaka, zaprzestając próby uwolnienia się od jego ramienia.
- Mój berbeć tak szybko rośnie… - udając wzruszenie, Black złapał dwoma paluchami policzek Blanki, teraz z kolei naśladując upierdliwą ciotkę. – Takie to to było małe, głupiutkie i wystraszone… - wyświergotał nienaturalnym głosem, przyciskając do nagiej klatki piersiowej jej głowę i jednocześnie zabierając jej możliwość swobodnego oddychania. – Jak dziś pamiętam, jak się pierwszy raz spotkaliśmy… A tu już taka panna! – udał, że ociera łzę z oka.
- A no tak! To dziś! – Blanka wyrwała się z jego uścisku, na jej twarzy zaskoczenie grało z rozradowaniem, któremu ustąpiło już zupełnie, kiedy dziewczyna sobie coś uświadomiła: – Mogę już czarować!
- CO?! – prawie wrzasnęli jednocześnie Larry i Syriusz. Spojrzeli po sobie z zaskoczeniem, a potem utkwili pytające spojrzenie w dziewczynie. Black podniósł wysoko brew i spojrzał na nią tak, jakby bredziła. Miała dopiero szesnaście lat, dopiero za rok przestanie być pod kontrolą ministerstwa.
- Nie mówiłam wam? – Hewsonówna mówiła z podekscytowaniem. – Jestem w połowie Hiszpanką, więc jak jestem tutaj, to nie działa na mnie namiar z Anglii, tylko tutejszy. A tu zdejmują go już z szesnastolatków. No, częściowo. Nie mogę was, niestety, spetryfikować, a to by się przydało szczególnie w przypadku Jamesa – wtrąciła i Larry przyznał jej w duchu rację: w końcu to przez Pottera tak cierpi –  ale mogę rzucać jakieś czary pomocnicze, np. w kuchni…
To nie fair. Golden nieświadomie zrobił nadąsaną minę. Denerwowało go dziś wszystko. I wszystko wydawało mu się strasznie niesprawiedliwe. Blanka w dalszym ciągu tłumaczyła im jak wyglądają prawa młodych czarodziejów w Hiszpanii, ale już jej nie słuchał. Zaczął rozmyślać, co zrobi Jamesowi, gdy ten tylko wstanie. A w zasadzie… To dlaczego ma czekać, aż ten gumochłon się wyśpi? On sam został wyrwany ze snu głośnym dzwonieniem kubków – jak się okazuje: niepotrzebnie, bo Blanka mogła użyć magii i zrobić to bezgłośnie… Świat jest taki niesprawiedliwy… Z zamyślenia wyrwało go klepnięcie w głowę.
Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem. Siedział przed nim Syriusz, machając mu przed oczami ręką. Blanka gdzieś znikła.
- Mówię do ciebie – Łapa na chwilę przybrał poirytowany ton. – Ale ty jesteś dzisiaj zgon… Co wy w siebie wlaliście?
- A co mówiłeś?
- Że trzeba będzie rozłożyć namiot. Zostawiliśmy w środku prezenty.
Larry skinął głową. Uświadomił sobie właśnie, że nawet nie złożył Blance życzeń.
Westchnął ze zrezygnowaniem. Dzień jeszcze dobrze się nie zaczął, a już go może zaliczyć do nieudanych. Nie był odporny na ból. Znaczy: był, potrafił wiele wytrzymać, ale robił się okropny, gdy tylko coś go urażało. Obrażał się na cały świat, że coś mu dolega. Wcale tego nie chciał, to było po prostu silniejsze od niego. Starał się być kulturalny i dobrze się zachowywać, ale nie bardzo mu to wychodziło. Czasem złość i rozdrażnienie brały górę, zwyciężały z jakimikolwiek próbami zachowania dobrych manier.
Chyba tylko w obecności Amelii potrafił się nieco przyhamować i bardziej kontrolować swoje humory… Chociaż prawdą jest, że humor w jej obecności zawsze mu się poprawiał, więc może nie było to aż takie trudne…


 CZĘŚĆ II

 
27 czerwca:
Londyn.
Zarzucając na siebie skórzaną kurtkę, wybiegł z domu. Rześkie, wieczorne powietrze połechtało przyjemnie jego twarz i zabawiło się czarnymi włosami.
Miał już wzywać Błędnego Rycerza, gdy w drugim końcu Grimmauld Place, w żółtym świetle ozdobnych latarni, zobaczył dwie postacie spacerujące w jego kierunku.  Nieznane mu dziewczyny. Nieznane. W jednym momencie zapomniał o podłym nastroju i złości na rodziców.
Szybko ocenił swój wygląd. Buty z zadartym noskiem, robiące ostatnio furorę dżinsy, gładka biała koszulka i czarna skórzana kurtka motocyklowa. Tak, wyglądał genialnie. I, tak, wiedział o tym. Przeczesał jednym ruchem przydługie lśniące włosy, odgarniając je do tyłu. Co mu szkodzi? Wystarczy jedno spojrzenie…
Najwyżej będę pięć minut w plecy… Ruszył w kierunku dziewczyn, których spódniczkami figlarnie bawił się wiatr, odkrywając zgrabne nogi.
Dzieliło ich jakieś sto metrów. Idąc im naprzeciw, obserwował je z półuśmiechem na twarzy. Dobrze wiedział, że i one patrzą na niego z zaciekawieniem. Czując na sobie czyjś wzrok, a działo się tak prawie non stop, stawał się o wiele pewniejszy siebie niż wtedy, gdy przebywał sam.
Byli już naprawdę blisko siebie.
Sięgnął do kieszeni, z której wydobył paczkę papierosów, która zresztą należała do Jamesa. Nie odrywając wzroku od nieznajomych, wyciągnął jednego. Spojrzenia tej trójki cały czas się krzyżowały, gdy podpalał go srebrną zapalniczką. Uśmiechnął się półgębkiem, a dziewczyny wymieniły się porozumiewawczym spojrzeniem, po czym (z wielką ochotą, trzeba przyznać) powróciły wzrokiem do szarych tęczówek Łapy, który nie  raczył przeoczyć ich zarumienionych policzków.
Jesteś geniuszem, stary. Utrzymywał z nimi kontakt wzrokowy, aż do momentu, gdy zupełnie się minęli. On poszedł dalej, dumnie wyprostowany, pewnym siebie krokiem, teraz uśmiechając się znacznie szerzej, mniej tajemniczo.
Tajemniczość, jak zauważył już dawno temu, działała na dziewczyny jak najlepszy eliksir miłosny. Dobrze wiedział, że one wciąż na niego patrzą. Między łopatkami czuł ich spojrzenie. Przyjemnie go to łaskotało. Obejrzał się przez ramię: nie mylił się. Dziewczyny zachichotały, kiedy po raz kolejny natrafiły na jego spojrzenie. On wygiął wargi, w jego mniemaniu, w bardzo pociągającym uśmiechu, by po chwili zniknąć za rogiem i pozostać tajemniczym nieznajomym dla tych dwóch panien.
Zgasił papierosa i schował go z powrotem do paczki – nie wyjął go po to, żeby palić, a po to, by zapalić. Utrzymywanie kontaktu wzrokowego podczas robienia jakiejś błahej czynności, jak np. zapalenia papierosa, było naprawdę dobrym trickiem.
Wyciągnął różdżkę nad ulicą, a już po chwili wsiadał do piętrowego autobusu dla czarodziejów.
Nie minęło nawet pięć minut od momentu, w którym Łapa wsiadał do Błędnego Rycerza na Grimmauld Place, gdzie pozostawił po sobie piorunujące wrażenie na dwóch nieznanych mu dziewczynach, a już był na obrzeżach Londynu, zupełnie po drugiej stronie miasta. 
- Witaj, Ted – powiedział, gdy otworzyły się przed nim drzwiczki w jednym z szarych domków. – Długo będziecie mieszkać w tej dziurze? Tyle już wspominacie o przeprowadzce…
- Wchodź.
Drzwi uchyliły się szerzej, a niewysoki mężczyzna ustąpił mu miejsca, przepuszczając go przez próg domu. 
Przeszli do kuchni, gdzie wręczono mu kufel schłodzonego piwa kremowego.
- Dzięki. A gdzie twoje damy? – zapytał, siadając za stołem.
- Meda szykuje małą do spania – powiedział Ted, wypijając potężny haust ze swojego kufla. – Znalazłeś te części?
- Tak, tam gdzie mówiłeś. Już zamontowałem, w zasadzie, to już jest gotowa. Tylko, wiesz, trochę podrasuję ją wizualnie, zanim zrobię z niej użytek.
Mężczyzna uniósł brwi, starając nie parsknąć śmiechem.
- O kupie złomu, którą zamieniłeś na coś, co potrafi jeździć, mówisz „ona”?
- To nie jest żadna kupa złomu. – Syriusz zmarszczył w niezadowoleniu czoło.
- No wiesz, myślałem, że to typowe dla tych chłopaków, którzy mogą liczyć na rodzaj żeński tylko w takiej postaci, a ty chyba, jak większość Blacków, nie masz z tym kłopotu, hę? Takie ploty czasem o tobie słyszę, że gdybym to spisał, to stworzyłbym najpoczytniejsze romansidło w całej Brytanii.
- Zmień może temat, co? – powiedział Syriusz takim tonem, że zabrzmiało to jak „zamknij się już w końcu, facet”, chociaż w pewien sposób słuchanie tego, co mówił Ted Tonks, było nawet przyjemne. No, może nie całkiem, ale po części na pewno. W każdym bądź razie: wskazane było udawać obojętnego. Dla dobra reputacji.
- Jak sobie chcesz. Ale każdy normalny chciałby się dowiedzieć, co się o nim mówi, wiesz? Ale skoro ciebie to nie obchodzi… Mniejsza o to.
Ted znów napił się piwa, nie spuszczając oczu z Łapy, którego twarz spoważniała w jednej sekundzie. Przybyło mu jakieś pięć lat.
Uśmiechając się pod nosem, oblizał pianę z warg. Wzbudził w Blacku ciekawość, ale jednocześnie, znając jego dumę typową dla całej rodziny, zakończył wszystko tak, że Syriusz uzna za poniżające wracać do tematu i zapytać, co o nim mówią. Teraz po prostu musi udawać, że nic go to nie interesuje, podczas gdy aż się w nim kotłuje, żeby się dowiedzieć, o co chodzi.
Obaj milczeli. Syriusz wściekły, Ted bardzo z siebie zadowolony.
Rozległy się kroki małych stóp, potem dziecięcy śmiech i w jednym momencie na kolanach Syriusza siedziała córka Teda, obcałowując go i krzycząc radośnie.
- Ujo! Ujo!
Łapa śmiał się w głos, ale zrozumiawszy, co krzyczy dziecko, spoważniał na chwilę i grożąc palcem powiedział:
- Jeszcze nie siwy, więc jeszcze nie wujo. Syriusz. Koniec.
Poczochrał różowe, mokre po kąpieli, włosy dziewczynki i cmoknął ją w czoło, a ona zarzuciła mu na szyję rączki i wtuliła się w niego.
- Mieszasz jej w głowie, drogi kuzynie – do kuchni weszła Andromeda i przywitała się z Łapą podobnym sposobem, co jej córka - bo cmoknięciem w policzek - ale zrobiła to o wiele mniej wylewnie i bardziej… sucho. – Ja jej tłumaczę, że jesteś jej wujem, a potem ty to wszystko burzysz jednym zdaniem... Patrz jakie różowe. – wskazała na czuprynę siedzącej na kolanach Łapy Nimfadory. – Zmieniają się w zależności od nastroju. Tylko ciebie zobaczyła i od razu się zaróżowiły, przed chwilą były czarne. Nienawidzi kąpieli.
Godzinę później Andromeda samotnie krzątała się w kuchni. Zawsze przed nocą sprzątała, choćby powierzchownie – nie lubiła kłaść się spać z myślą, że w domu jest brudno. Z uśmiechem pod nosem nuciła ulubioną kołysankę Nimfadory, która uparła się, by tym razem to Syriusz poopowiadał jej bajki przed snem. Andromeda, nie mogąc oprzeć się ciekawości, jakiś czas temu stała przez chwilę w zacienionym korytarzu przy niedomkniętych drzwiach do pokoiku córki, nasłuchując w ukryciu.
- No saśpiefaj mi! – rozkazała mała Tonks.
- Co ty, zwariowałaś? Ja śpiewać nie umiem – w głosie Łapy można było usłyszeć błaganie.
- Mama safsze mi śpiefa.
Andromeda na te słowa widziała oczami wyobraźni, jak Dora ściąga gniewnie usteczka i spogląda żałośnie na Syriusza. Mała złośnica.
Pokonany Syriusz drżącym głosem zaczął naśladować zawodzenie starego gramofonu, co w jego przekonaniu było śpiewem. Pani domu, zatykając sobie usta dłonią, aby nie roześmiać się w głos, zeszła na dół do kuchni, najciszej i możliwie jak najszybciej. Kiedy znalazła się już w ciasnym pomieszczeniu, przeznaczonym do gotowania, roześmiała się serdecznie.
Kończyła zamiatać podłogę, a na bufecie czajnik z wrzątkiem sam zalewał dwie herbaty, kiedy wrócił Łapa.
- Usnęła – oświadczył z dumą.
Meda zacmokała z grymasem na twarzy.
- Niedobrze – mruknęła. – Muszę ją zabrać do uzdrowiciela.
- Co? Dlaczego?
- Musi mieć jakąś wadę słuchu, skoro usnęła przy tym wyciu – uśmiechając się od ucha do ucha, spojrzała na kuzyna pod tytułem: „Ha! I co mi teraz powiesz, cwaniaczku?”
- Skoro co wieczór ją hartowałaś, to się nie dziw, że nie dosłyszy – odpowiedział beznamiętnie, siadając na rozchybotanym krzesełku za stołem. Starał się zapanować nad mimiką i nie okazać, jak dumny jest ze swojej odpowiedzi, ale przegrał: obnażając białe zęby wyszczerzył się do niej. Natrafił na zdegustowane spojrzenie.
Andromeda z obrażoną miną odłożyła w kąt miotełkę, wzięła z bufetu dwa kubki i położyła je na stole. Usadowiła się naprzeciw kuzyna i spojrzała na niego przenikliwie.
- No, to mów, co się stało.
Zanim odpowiedział, spróbował herbaty. Milczał chwilę, unikając jej wzroku.
- Chcą mnie wyswatać – powiedział w końcu.
***

- Co to za idioci? – zapytał chłopak o pięknych czekoladowych oczach i dołeczkach w podbródku i policzkach, gdy się uśmiechał.
On  i jego kolega - Carlos, siedząc obok Blanki, obserwowali jak dwóch bardzo przystojnych obcokrajowców, mniej więcej w ich wieku, łapie za nogi i ręce trzeciego chłopaka z okularami i rozczochraną czarną czupryną, który do tej pory wylegiwał się na słońcu, i z dzikim wrzaskiem wrzucają go do morza.
- Ja ich nie znam. – Hewsonówna bardzo wyraźnie zaznaczyła kropkę na końcu zdania.
Usłyszała, jak Amelia, leżąca obok parska śmiechem i tłumaczy Tatianie, która nie znała hiszpańskiego, na język angielski to, co przed chwilą usłyszała. Puściła porozumiewawczo oko do Szkotki.
Tymczasem James wybiegł z morza, cały się trzęsąc. Jego szczupła sylwetka sprawiała teraz wrażenie, jakby się miała rozlecieć na wszystkie strony. 
- G-gg-dzie m-mammy ręcznnikki? – wyjąkał.
Woda w Morzu Śródziemnym nie była zimna, ale kiedy leży się dwie godziny w bezruchu na szczerym słońcu, a potem zostaje się gwałtownie wrzuconym do wody przez swoich niedorozwiniętych przyjaciół – zazwyczaj doznaje się szoku.
Blanka wstała. Podeszła do ich toreb, które sama pakowała, by wyszperać stamtąd czysty ręcznik dla Jamesa.
- Mówiłaś, że ich nie znasz – zauważył po hiszpańsku jeden z jej towarzyszy.
Uśmiechnęła się łobuzersko.
- To może przedstawisz mi ją? – Carlos bezgłośnie wypowiedział te słowa, każąc sobie czytać z ust. Wskazywał na Amelię.
No tak. Jeśli obcy chłopak dotrzymywał Blance towarzystwa to zazwyczaj tylko w jednym celu – żeby go zapoznała ze swoją przyjaciółką.
Dziewczyna o orzechowych oczach udawała, że nie wie, o co chodzi. Opalała się, przeglądając jakąś gazetę i gawędząc z Tatianą, jednak na jej policzki wypłynęły rumieńce, kąciki ust wygięły się nieznacznie ku górze.
Blanka już nabierała powietrza w usta, by odpowiedzieć, kiedy coś przykuło jej uwagę. Coś, co się działo, między nią , a morzem – na środku plaży.
W ich kierunku szedł Syriusz.
Przykuwający uwagę całą swoją osobą.
Mokry Syriusz.
Przydługie czarne włosy przykleiły się do jego przystojnej twarzy, luźne kolorowe spodenki kąpielowe w hawajskie kwiaty przylgnęły do ciała. Świetnie zbudowana sylwetka lśniła w słońcu od wody. W zahipnotyzowaniu można było podziwiać, jak pracują jego mięśnie, przy każdym ruchu wysokiego ciała.
Oglądała się za nim prawie każda dziewczyna, którą minął, idąc w kierunku przyjaciół. Gdy przechodził tuż obok, leżących na brzuchach, trzech zgrabnych dziewczyn, przez chwilę wyglądał tak, jakby nad czymś bardzo intensywnie się zastanawiał, potem na jego twarz wpłynął iście huncwocki uśmiech. Machnął gwałtownie głową w kierunku obcych dziewcząt, strzepując z przydługich włosów krople wody prosto na ich rozgrzaną od słońca skórę. Te zapiszczały z uciechy, a on z uśmiechem, który zajmował mu całą twarz, ruszył dalej. Już tylko kilka kroków dzieliło go od towarzyszy. *
Napotkał zdegustowane spojrzenie Blanki. Unosiła brwi i wywinęła wargi w śmiesznym grymasie.
- Jestem genialny – wyśpiewał do niej, uśmiechając się jeszcze szerzej, choć zdawało się to już niemożliwe. Najwyraźniej był bardzo dumny ze swojego podrywu sposobem „na ochłodzenie”.
Wywróciła oczami.
- Tak, tak. A teraz pożycz razem z Larrym wiaderko i łopatkę od kolegi na podobnym poziomie intelektualnym, co ty – wskazała brodą na trzylatka budującego obok zamek z piasku – i idź pozbierać muszelki – sarknęła.
- A ty to się chyba jeszcze dzisiaj nie kąpałaś w morzu, co? – Oczy mu błysnęły.
Dobrze znała to spojrzenie. Zbyt dobrze. Zrobiła przerażona minę, cofając się.
- Ani mi się waż! 
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo już wisiała przewieszona w pół przez ramię Łapy, biegnącego w kierunku morza.
Kiedy protesty, krzyki i walenie pięściami w plecy chłopaka nic nie dały, zdecydowała się na ostateczny krok: złapała za tylną gumę od jego spodenek kąpielowych, odciągnęła na tyle, na ile mogła wyprostować ramię i puściła z tej odległości.
Guma z głośnym trzaskiem wróciła na swoje miejsce, uderzając chłopaka w skórę między pośladkami, a nerkami i zapewne zostawiając tam czerwony, pulsujący ślad. Syriusz wrzasnął zszokowany nagłym bólem, wpadł jedną nogą w dół wykopany przez jakieś dziecko, upuścił Blankę i zrobił przez nią koziołka. Obserwujący tą scenę parsknęli śmiechem.
Chłopak zaklął pod nosem.
Dziewczyna, wiedząc, że teraz będzie jeszcze bardziej żądny zemsty, próbowała się spod niego wygrzebać i rzucić do ucieczki.
- Ale masz bladą dupę, Black… – dodała na odchodnym, chcąc go jeszcze bardziej rozjuszyć.
W rzeczywistości nie miała na ten temat żadnego pojęcia; z obawy przed niemałą traumą na resztę życia, z jaką w jej mniemaniu wiązałoby się zobaczenia pośladków Gryfona, zacisnęła powieki, zanim pociągnęła za gumę jego spodenek.
Zaczęła uciekać, lecz nagle poczuła na kostce uścisk jego dłoni. Upadła jak długa na piach.
- BLAAACK! – zawyła wściekle, nie zważając na płaczących ze śmiechu plażowiczów.
 Chłopak, obezwładniając ją, wziął ją na ręce, nie rezygnując z pomysłu wrzucenia jej do morza. Szarpała się i wiła we wszystkie strony, możliwie jak najbardziej mu to utrudniając.
- MASZ SZLABAN, ROZUMIESZ?! SZLA-BAN! JUTRO ZOSTAJESZ SAM W DOMU, A MY WYCHODZIMY SAMI! ZOSTAW  MNIE! PUSZCZAJ!
- Jak sobie życzysz – mruknął.
- AAA! – Wpadła do wody.
***

Ponownie 27 czerwca - wschodnie obrzeża Londynu.
- Nie wierzę! – pełen irytacji i żalu głos poniósł się po małej kuchence. – Przyznajesz im rację? Ty?!
- Ciiiszej! – syknęła Andromeda – obudzisz Dorę.
Przystojny młodzieniec, siedzący naprzeciw niej, zaciął gniewnie usta i odwrócił wzrok. Odetchnął dwa razy, po czym powoli zaczął podnosić się od stołu.
Znała go. Urażony dumą, podziękuje za gościnę, nawet na nią nie patrząc, zabierze kurtkę i zniknie bez słowa. Złapała go za rękę. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Chłopak miał zwężone oczy, pełne typowego dla nastolatków wyrazu – uczucia niezrozumienia przez cały świat. Ale był w nich jeszcze usilnie skrywany żal.
- Usiądź, to nie tak.
- Późno już – mruknął, znów odwracając dumnie wzrok. Wstał i skierował się w stronę korytarza. – Czas już na mnie, dzięki za gościnę…
- Wiedziałam! Jak małe dziecko! – Stanęła mu na drodze do wyjścia. – Nigdzie nie idziesz, rozumiesz? – Popchnęła go z powrotem w kierunku krzeseł i stołu.
Zrobił oburzoną minę, ale najwyraźniej bardzo nie chciał odchodzić, bo usiadł posłusznie na swoim miejscu, przybierając poirytowany wyraz twarzy.
To dla niego takie typowe! Nawet, jeśli ktoś inny mu ustąpi, odczyta jego myśli i zrobi, co będzie chciał, on zagra tak, jakby to on wyświadczał komuś przysługę. Tak było i tym razem: patrzył na Andromedę, jakby bardzo się gdzieś spieszył i wielką łaską z jego strony było to, że wciąż jest w jej domu i wysłucha tego, co ma mu do powiedzenia.
- Nie powiedziałam, że mają rację – opadła na krzesło obok niego. – Jesteś głupi. Powiedziałam tylko, że wybrali naprawdę najmniejsze zło. Będziesz idiotą, jeśli to zrobisz tylko ze względu na to, że twoi rodzice tak chcą. Ale wydaje mi się, że spodobałaby ci się – zignorowała jego gniewne spojrzenie i kontynuowała: – gdybyś poznał ją w normalnych okolicznościach, a nie przez zamiłowanie do swatania twojej matki.
- Była Ślizgonką – mruknął tak, jakby to ucinało całą rozmowę.
- Ja też – uniosła groźnie brwi.
- Jest za stara.
- Jest w moim wieku, Syriuszu! – teraz wyglądała na naprawdę oburzoną.
Chłopaka chyba trochę to zmieszało. W końcu.
- W sensie… dla mnie. No chyba nie powiesz mi, że nie! Nie chciałabyś chyba, żeby twój mąż był o tyle od ciebie młodszy, co ja od niej? Nie, nie wyobrażam sobie tego. Kompletnie nie. – Z rezygnacją przechylił lampkę wina, które przyniósł im Ted. – Nie dojdzie do tych zaręczyn. Nawet jeśli byłbym niewiadomo jak w niej zakochany, nie zrobiłbym tego. Oni nie będą planować mi życia
- Z zaręczyn zawsze możesz się wywinąć – uśmiechnęła się pod tytułem „wiem coś o tym” – choć w twoim przypadku… Będzie trudniej. Twoja matka…
- Jaka ona jest? – przerwał jej.
Dopiero po chwili zrozumiała, o kogo pyta chłopak. Nie o własną matkę.
- Ona jest… zupełnie inna. Jest po naszej stronie, Syriuszu. Jest przeciw Voldemortowi. W Slytherinie była w zasadzie jedną z niewielu osób, z którymi utrzymywałam dobre kontakty. Jest piekielnie inteligentna, wiesz?
- I co? Miałaby się tak po prostu zgodzić wyjść za mąż za kogoś, kogo wybrała jej matka? – Andromeda napotkała kpiące spojrzenie kuzyna.
Roześmiała się w głos.
- Sądzę, że jej to jest zupełnie obojętne! To nie jest kobieta, która miałaby się słuchać mężczyzny, siedzieć w domu i wychowywać mu dzieci. Obawiam się, że wujostwo na dłuższy czas musiałoby zapomnieć o wnukach, skoro faktycznie, tak jak chcą, miałaby być ich synową. – Na myśl o tym, wyglądała na jeszcze bardziej rozbawioną. – I chyba musiałbyś się dłuuugo naczekać, aż w końcu pozwoliłaby ci się zbliżyć do siebie bardziej, niż na odległość kija od miotły.
- Nie mam zamiaru się do niej zbliżać – mruknął. – Ale po co jej mąż?
Andromeda wywróciła oczami, wzdychając nad głupotą kuzyna.
- Żeby nie sprzeczać się z rodziną.
- Jak szlachetnie… - prychnął rozzłoszczony.
- Jak ty nic nie wiesz! Rusz trochę mózgownicą, zamiast użalać się nad sobą! Skoro popiera i działa dla Dumbledore’a, bardzo ważne jest, żeby miała kontakty też z tą drugą stroną. Ja już nie mam takiej możliwości, zostałam wydziedziczona, a ona może się dla nas okazać bardzo ważna… – Zrobiła krótką przerwę na opróżnienie swojego kieliszka. Zastanawiała się nad czymś krótką chwilę, po czym znów zaczęła: – Coraz więcej zła zaczyna się dziać… Poplecznicy Voldemorta działają na coraz szerszą skalę. O tym się nie mówi, gazety o tym nie piszą, ale tak jest. Zakon potrzebuje kogoś, kto będzie miał kontakty z jego zwolennikami.
Chłopak ponownie zanurzył usta w czerwonym winie. Milczał chwilę, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.
- I zgodzi się na to małżeństwo tylko dlatego? – Nie patrzył na Andromedę, ale kątem oka dostrzegł, jak kiwa głową. – Cudownie. Wspaniale. Czyli będziemy najbardziej kochającym się na świecie małżeństwem.

  
 CZĘŚĆ III 

  
Siódemka przemoczonych do suchej nitki nastolatków przecinała biegiem jeden z najbardziej urokliwych katalońskich deptaków. Usytuowany był blisko morza, zwykle zatłoczony, ale teraz niemal całkowicie opustoszały. Tupot stóp młodych turystów odbijałby się echem od mokrej ozdobnej kostki, gdyby nie zagłuszało go uderzanie niezliczonych ilości kropel deszczu w jednym momencie o ziemię.
- A mówiłeś, że nie będzie padać – burknęła groźnie Malina w stronę Syriusza.
- To Blanki wina, ona zapeszyła! – usprawiedliwił się.
- Popłacz się! – warknęła do niego Hewson w typowym dla siebie, ostrym tonie. – Jesteśmy na miejscu – powiedziała, skręcając w lewo i wpadając do jakiejś kawiarenki, przed którą porozkładane były białe mebelki pod rozłożystymi jasnymi parasolami. Wszyscy klienci jednak, nie ufając nieprzepuszczalności tkaniny parasoli, schronili się wewnątrz lokalu.
Manewrując między okrągłymi stolikami, dopadli do lady.
- ¡Hola! – przywitała młodą dziewczynę stojącą za barem Blanka, a ta na widok jej i jej towarzyszy uśmiechnęła się promiennie.
- Blanka! – krzyknęła, witając dawną znajomą, której nie widziała od dawna.
Dalsze słowa obu dziewcząt polały się jak woda.
Tatiana nie była w stanie niczego zrozumieć, bo tak na dobrą sprawę, po hiszpańsku potrafiła się tylko przywitać. Jedynie po zachowaniu rozmawiających, poznała, że się musiały wcześniej dobrze znać. 
Poczuła się przytłoczona szybkością i płynnością, z jaką Blanka i dziewczyna za ladą wyrzucały z siebie nieznane szatynce słowa. Nawet to, że Amelia, która płynnie mówiła po hiszpańsku, nie rozumiała rozmowy – bo toczyła się ona w dialekcie katalońskim – nie pocieszyło Tatiany. W jednym momencie poczuła się jeszcze mniejsza i… głupsza  w porównaniu do swoich przyjaciół. Nie czuła się dobrze podczas tego wyjazdu. Pierwszy raz była skrępowana w ich towarzystwie. W towarzystwie osób, które mają ciekawe pasje, osób, które tyle zwiedziły i tyle potrafią… A ona nie dość, że nigdy nie widziała niczego poza Hogwartem, to nawet nie potrafiła się przedstawić w ojczystym języku swoich rodziców.
Zdała sobie sprawę, że z otwartą buzią obserwuje rozmawiające, dopiero, gdy oczy dziewczyny pracującej w kawiarni, spotkały się z jej pełnymi podziwu fiołkowymi tęczówkami. Speszona odwróciła wzrok i gwałtownie zamknęła malinowe wargi. Tak gwałtownie, że aż zadzwoniły jej zęby.
Krzywiąc się z bólu, rozejrzała się po lokalu. Było tam strasznie tłoczno i głośno, ale przyjemnie chłodno. Na zewnątrz natomiast, mimo orzeźwiającego deszczu, czuło się, jak ziemia oddaje gorąco, które chłonęła przez ostatnie tygodnie.
Wnętrze kawiarenki urządzone było w starym, przyjemnym dla oka, stylu. Choć pomieszczenie było nieco naznaczone czasem i zdawało się nie pamiętać gruntownego sprzątania, to jednak było tam przytulnie i klimatycznie. Kolorystyka, obrazki na ścianach, ozdoby na stołach, a nawet wygląd naczyń przypominały swoim wyglądem, że znajdują się nie gdzie indziej, jak w Hiszpanii. Ze starych głośników w drewnianej obudowie płynęły rytmy salsy.
Z zaciekawieniem zaczęła się przyglądać gościom lokalu. Jej spojrzenie na dłużej zatrzymało się  na młodej kobiecie, która wpatrywała się w coś za plecami Tatiany z nieskrywanym zainteresowaniem. Malina podążyła zaciekawiona za jej wzrokiem i dopiero teraz spostrzegła, że tuż za nią stał Syriusz. Bawił się szklanymi kulkami, które jeszcze przed chwilą ozdabiały blat baru.
Do ostro zarysowanej twarzy Gryfona przykleiły się mokre, lśniące i czarne jak smoła włosy. Nucił pod nosem jakiś szybki utwór, żonglując kulkami i udając, że nie widzi, z jakim podziwem obserwuje go siedząca niedaleko młoda kobieta. A tego, że widział jej zainteresowanie jego osobą – Tatiana była pewna.
Ty głupia krowo, on jest od ciebie dużo młodszy! – pomyślała ze złością Krukonka, posyłając klientce lokalu zabójcze spojrzenie. – Może na to nie wygląda, ale jest młodszy, ślepa starucho… – terroryzowała wzrokiem kobietę, która miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lat.
Ta natomiast, całkowicie niewzruszona, mrużyła oczy do Syriusza.
Kiedy Malinie skończyły się już złośliwe epitety, dotyczące wieku, poczuła, że ktoś zarzuca jej ramię na barki. To był Black. Zapodział gdzieś szklane kulki, jedną rękę oparł znudzony na biodrze, drugą zarzucił jej na ramiona.
- Co tam, maluchu? – zapytał patrząc na nią z góry.
Doskonale wiedziała, że przy wysokim i atletycznie zbudowanym Gryfonie o dojrzałych rysach twarzy, ona – niziutka osóbka o twarzy dziecka – wygląda na jego dużo młodszą siostrę, a gdy nie ma na sobie makijażu (tak jak teraz za sprawą deszczu) – możliwe, że niektórzy mogą ich wziąć za patologiczną (z racji wieku)  rodzinę w składzie z ojcem i córką. Kiedy szli razem z Blanką, a w grę wchodził nie tylko makijaż, ale także ubiór, można ich było pomylić z typowym, choć bardzo młodym, modelem rodziny dwa – jeden. Zdawałoby się to niemożliwe, ale Tatiana wyglądała wyjątkowo dziecinnie, natomiast Blance i Łapie obcy ludzie przypisywali pięć czy dziesięć lat więcej niż w rzeczywistości mieli.
- Nic, staruchu – odpowiedziała w swoim stylu na zadane wcześniej pytanie.
Przez chwilę zaczęli się ze sobą przekomarzać, kiedy przerwała im Blanka i poprowadziła wszystkich na zaplecze kawiarni.
- Co jest? – zapytał James, kiedy znaleźli się w małym i ciasnym pomieszczeniu za kuchnią. – Wycieczka po kulisach? Czy może chcecie z nas zrobić jakąś pikantną regionalną potrawę?
- Jesteśmy w Hiszpanii, nie w Chinach ­– powiedziała kąśliwie Hewson, a zanim zdążyli zrozumieć o czym mówi, dodała:  – Po prostu zapraszam was na podwieczorek urodzinowy. Zaraz wam dam ubrania, bo poszerzyłam od środka torbę i zabrałam parę waszych rzeczy, ale najpierw ustawcie się jakoś, to was wysuszę.
Wyjęła różdżkę.
- Myślisz, że nikt z tego tłumu, który tam jest nie zorientuje się, że weszliśmy to ociekając wodą, a wyjdziemy susi? – zapytała Amelia.
- Większość z nich jest magiczna. Jest paru mugoli, ale są pod działaniem niegroźnych zaklęć na czujność i orientację.
- A nie możemy zostać w tych ubraniach? – James bardzo nie chciał się rozstawać ze swoimi kwiecistymi spodenkami, które, jak sądził, dodawały mu mnóstwo uroku. W pewnym sensie może nawet tak było.
- Możecie, ale ja się do was wtedy nie przyznam. Widać, że jesteście turystami i psujecie mi reputację. – Wyszczerzyła do nich zęby w złośliwym uśmiechu i, celując różdżką w Lidię, dodała: - Rączki do góry.

***

Kup jakieś ptysie, lody czy cokolwiek i PO PROSTU  do niej podejdź.
Powodzenia, Glizdek.

                                     Syriusz                           

PS Tylko nie zeżryj tego sam!


Oszałamiająco krótki, a jak treściwy!, list od Syriusza wywrócił do góry nogami genialny plan Petera.
Niedawno w całym „podchodzeniu” obcej dziewczyny z parku pojawił się nowy trop: miała kontakt z czarodziejami, może nawet sama była magiczna. Kiedy pewnego razu, nie mogąc sobie odmówić tej przyjemności, przechodził obok niej, dostrzegł, że w książkach, które tak namiętnie studiowała całe dnie, są ruchome ilustracje!  Niestety, nie przypomniał sobie, żeby kiedykolwiek widział ją w Hogwarcie, a przecież była mniej więcej w jego wieku.
Może była charłaczką? W każdym bądź razie, postanowił dać jej znać, że też nie jest mugolem. Po prostu, jak będziesz obok niej przechodził, upuścisz różdżkę. Musi się zorientować… - myślał, rozplanowując jakże skomplikowaną dla niego akcję zagadania do dziewczyny. Zupełnie jak akcję, w której można stracić życie.
I wszystko szlag trafił, bo przecież Syriusz na pewno dobrze mu radzi.
Może faktycznie lepiej jest podejść i porozmawiać, zamiast grać w takie podchody? – pomyślał, ale w ułamek sekundy później przewróciło mu się w wnętrznościach. Jak to?! On ma TAK PO PROSTU do niej podejść?!

***

Pablo wpadł niczym burza do rodzinnej kafejki. Rozejrzał się dookoła szukając znajomej twarzy wysokiej brunetki. Dostrzegł ją od razu: siedziała w głębi Sali wraz z szóstką innych osób. Ucieszył się na jej widok, czekał na spotkanie z nią prawie rok. Ponieważ obecność jej towarzyszy nie odstraszyła go w ogóle, zaczął, najszybciej jak potrafił, balansować między stolikami, zmierzając w jej kierunku.
Siedziała do niego tyłem i gdy dotarł na miejsce, stojąc za jej plecami, zakrył jej oczy dłońmi. Jej znajomi zamilkli przyglądając mu się nieco sceptycznie, natomiast sama Blanka znieruchomiała na krótką chwilę, zaraz potem jej dłonie zdjęły z oczu jego palce. Odwróciła się, by na niego spojrzeć. W jej ciemnozielonych tęczówkach dostrzegł, że od razu go rozpoznała. Na jej czerwonych ustach wykwitł ten rodzaj uśmiechu, który w jej wykonaniu lubił najbardziej. Wstała natychmiast i zarzuciła mu ręce na szyję, by go przywitać, co – biorąc pod uwagę fakt, że Pablo doskonale wiedział, że Blanka osobą wylewną w uczuciach nie jest – było szczytem marzeń.
- Właśnie się dowiedziałem, że przyjechałaś – uśmiechnął się do niej.
- Tym razem wybrałam nieco bardziej czasochłonny środek transportu – zaśmiała się. Trochę się zeszło… - usłyszał jej głos, który tak dobrze znał.
Głos, który brzmiał tak spokojnie i może nawet trochę melancholijnie, choć nie brakowało w nim buntowniczego pazura w postaci lekkiej chrypki. Głos, który swoją melodyjnością usypiał czujność odbiorcy, podczas gdy kierowane były do niego często kąśliwe, a jednocześnie bardzo błyskotliwe, słowa.
- Trochę. W końcu tylko miesiąc – nie chciał pokazywać, że nie mógł się jej doczekać, jednak w ogóle mu to nie wychodziło. Dodatkowo nutka goryczy w jego wypowiedzi całkowicie go zdemaskowała.
- To moi przyjaciele z Hogwartu – wskazała na swoich znajomych – Larry, Amelię już znasz, Tatiana, Syriusz, James i Lidia. A to jest Pablo – zwróciła się do nich, przedstawiając swojego towarzysza podczas każdego pobytu w Hiszpanii. Chyba nawet przyjaciela.
Cóż, tęskniła za nim. I Pablo doskonale to rozpoznał – w uśmiechu i chwilowym braku zgryźliwości.
Wziął krzesełko z pobliskiego stolika, zastanawiając się, kiedy nowo poznani odjadą, pozostawiając Blankę tylko w jego towarzystwie. Ma jej wiele do opowiedzenia.

***

Lily czuła, że to nie jest miejsce ani towarzystwo dla niej. Wszystko ją tu denerwowało. Od natrętnych pijanych chłopaków poprzez muzykę do mugolskich trunków, które budziły w niej obrzydzenie. Jak przystało na panią prefekt i pannę z dobrego domu i w świecie czarodziejów wstrzymywała się od napojów alkoholowych, jednak to, co pili ci mugole, było dużo bardziej śmierdzące i chyba szybciej uderzało do głowy.
Niepotrzebnie w ogóle przychodziła na to przyjęcie. Była tu wyobcowana. Stojąc w ogrodzie, poddając swoją skórę działaniu przyjemnego letniego wiatru, próbowała ochłonąć po starciu z jednym z nachalnych imprezowiczów.
- Lilka, wszystko w porządku? – dobiegł ją głos Amy, jej dawnej znajomej, która z okazji osiągnięcia pełnoletniości postanowiła zaprosić obie siostry na swoje przyjęcie urodzinowe.
Zielonooka przyszła głównie ze względu na Patunię. Miała nadzieję, że dojdzie tu do sytuacji, podczas której miałaby szansę odnowić dawną łączącą je więź. Wciąż łudziła się, że chociaż w najmniejszym stopniu da się to zrobić. Jednak gdy tylko przybyły na miejsce, starsza z sióstr przepadła jak kamień w wodę, dając rudowłosej wyraźnie do zrozumienia, że nie chce się pokazywać z nią przed znajomymi.
- Tak, tak. Wszystko ok. – Gryfonka uśmiechnęła się do jubilatki, odpowiadając na jej pytanie. – Bardzo przyjemne przyjęcie – dodała, zdobywając szczyt swoich nikłych umiejętności aktorskich.
Kiedyś bardzo lubiły się z Amy. Ale kiedy zielonooka poszła do Hogwartu, czas oddzielił i odzwyczaił je od siebie. Amy była niewysoką dziewczyną o pucołowatej buzi, ładnym uśmiechu, dużych oczach i małym nosie. Miała długie ciemnoblond włosy, miękko opadające na ramiona. Była nieco nieporadna, ale urocza i bardzo sympatyczna. Nie można było tego samego niestety powiedzieć o jej znajomych, a szczególnie tych płci męskiej.
Byli nachalni, wulgarni i bezczelni. Byli tak okropni, że Lily z miejsca zatęskniła za zdziecinniałym i nieco upierdliwym Potterem, który jednak zachowywał odpowiedni dystans i nie był niebezpieczny. Z niemiłym dreszczem przypomniała sobie groźne spojrzenie jednego z gości, kiedy próbowała odejść, a on nie chciał jej wypuścić, namawiając ją, by poszła z nim na górę, gdzie były sypialki i łazienka. Wtedy naprawdę przez moment się bała.
- Cieszę się, że ci się podoba! – Amy uśmiechnęła się promiennie. – W takim razie idę dalej. Pamiętaj, że za pół godziny po drugiej stronie ogrodu będzie tort – rzuciła na pożegnanie, tanecznym krokiem odchodząc w stronę dwójki swoich przyjaciółek.
Letni wiatr bawił się rudymi lokami dziewczyny, w oddali słychać było rechot żab i pohukiwanie sów. Dziewczyna sączyła powoli sok pomarańczowy, zastanawiając się, jakby potoczyło się jej życie, gdyby kilka lat temu nie otrzymała listu z Hogwartu. Może byłaby taka sama, jak ci ludzie? Może nie straciłaby siostry…
Nie potrafiła już sobie wyobrazić siebie jako mugolki. Nasiąknęła magią jak gąbka. Jej życie zmieniło się tak bardzo, że nie potrafiła w żaden sposób przywołać dokładnych wspomnień z beztroskich dziecięcych lat. Wszystko otaczała mgła czasu i odzwyczajenia. Nie pamiętała, o czym marzyła będąc dzieckiem.
Jej miejsce było w świecie czarodziei i doskonale o tym wiedziała, choć nie mogła powiedzieć, by czuła się w nim szczęśliwa. Nigdzie nie czuła się szczęśliwa. Wchodząc w nową rzeczywistość popełniła jeden podstawowy błąd: odizolowała się.
Zamknęła się na obcych sobie ludzi, otwierając się jedynie na wiedzę, zupełnie odmienną od tej, którą chłonęła we wcześniejszych szkołach.
Zamknęła swoją osobę w ciasnych ramach regulaminu szkolnego. I mimo że zamierzony cel osiągnęła – zdobywanie jak największej wiedzy i umiejętności, by pokazać, że jest równa urodzonym w rodzinach magicznych – nie była szczęśliwa.
Najzwyczajniej w świecie.
Wdrapała się na szczyt jej spełnionych postanowień i z zawodem dostrzegła, że na horyzoncie nikogo poza nią nie ma.
Cały czas rozmyślała nad tym, co usłyszała w noc przed wyjazdem z Hogwartu, kiedy potajemnie przysłuchiwała się rozmowie współlokatorek.
Nie mogła być na nie zła. W końcu mówiły najszczerszą prawdę.
Poczuła uścisk w gardle. Zapragnęła jednego: spróbować w końcu tego świństwa, którym upoili się goście Amy. Może przetrwa dzięki temu do końca przyjęcia i może przestanie w końcu rozmyślać o błędach, jakie popełniła… I może nawet dobrze się zabawi.
Zniknie uczucie pustki. I może będzie tak, jak być powinno, kiedy ma się szesnaście lat: to będą szalone wakacje. I kiedyś w końcu muszą nadejść piękne lata.
Czas na zmiany, Evans – pomyślała i ruszyła w kierunku, z którego dochodziły głośne śpiewy gości.

1 komentarz:

Dziękując za uwagę i poświęcony czas, nieśmiało pragnę dodać, że będę bardzo wdzięczna za każdą szczerą opinię czy choćby znak zainteresowania pozostawiony na blogu ;)
Layout by Yassmine