CZĘŚĆ I
To było piękne miejsce.
Biały drewniany domek – zwany Portem – był tu jedynym budynkiem w promieniu
kilku kilometrów. Wokół niego rosło parę drzew, a w całym ogrodzie
znajdowała się tylko jedna grządka kwiatów, na dodatek niezbyt udanych,
wydziczałych za sprawą nieregularnej pielęgnacji. W środku znajdowała się mała
kuchnia, która czasy świetności miała już dawno za sobą, salon pełnił także
funkcje jadalni, jego dwie ściany były niemal całkowicie zajęte oknami, z
których roztaczał się piękny widok na morze, między oknami miejsce znalazły
drzwi, prowadzące na taras. Pozostałe dwie ściany zastawione były regałami, z
których aż kipiało od różnego gatunku książek. Środek pomieszczenia zajmował
stary stół z kompletem, prawdopodobnie jeszcze starszych, krzeseł oraz ogromna
wysiedziana kanapa. Na poddaszu znajdowały się dwie małe sypialki i łazienka.
Niczego więcej do szczęścia tutaj nie było potrzeba.
Budynek stał
na lekkim wzniesieniu, może dwieście, a może trzysta, metrów od morza.
Przestrzeń dzieląca domek od fal była całkowicie pusta, po drodze nie było
nawet najmniejszego krzewu, dzięki czemu z tarasu roztaczał się przepiękny
widok na Morze Śródziemne. Plaża była wąska i w niektórych miejscach
kamienista, przez co nie cieszyła się popularnością wśród turystów. Na
szczęście! Czasem tylko zawitał tu ktoś, kto wybrał się na bardzo długi spacer
po wybrzeżu.
Lidia leżała
nieruchomo na plaży, wtulona w miękki piasek. Słuchała szumu fal i tego, jak
James spokojnie oddycha. Siedział obok niej.
Skórę
dziewczyny pieściły ostatnie promienie zachodzącego powoli słońca, wiatr bawił
się jej jasnymi włosami i letnią sukienką na ramiączka. Pierwszy raz była
zagranicą. Pierwszy raz poczuła taki żar lejący się z nieba – jakże inny od
pogody w Londynie.
Miała
piętnaście lat i była prawdopodobnie najszczęśliwszą osobą na świecie. Już sam
fakt, że udało jej się przekonać rodziców, aby ją puścili był dla niej cudem!
Właśnie przeżywała najpiękniejsze chwile w jej życiu. Chodziła z chłopakiem, w
którym skrycie podkochiwała się od niemal pięciu lat. Obserwowała go prawie
cały czas, wszystkie jego dziewczyny, widziała jak zalecał się do Lily, jak
dokuczał Snape’owi, przyglądała się jego przyjaciołom. Jej wzrok towarzyszył mu
skrycie przez prawie cały czas, przy czym nigdy nie dała po sobie niczego
poznać. Rozpierała ją duma, bo nie tylko zdobyła serce tego chłopaka o oczach
koloru czekolady, ale także przekonała do siebie jego przyjaciół.
Tylko jedna,
jedyna rzecz nie dawała jej spokoju.
- James? –
zaczęła cicho i niepewnie. - Powiedz mi… kiedy ostatnio byłeś na Pokątnej?
Chłopak
spojrzał na nią zdziwiony.
- Chyba jakoś
w ostatnie wakacje, a co?
- To jak… jak
kupiłeś ten łańcuszek? – zapytała nieśmiało, a jej ręka powędrowała w górę, aby
koniuszkami palców pogładzić chłodne serduszko ze srebra z jej inicjałami. –
Przecież wtedy się nie znaliśmy – dodała już trochę bardziej pewnie i zrobiła
podejrzliwą minę.
James
uśmiechnął się dobrotliwie i pocałował ją w czoło.
- Tam pracuje
mój znajomy. Złożyłem zamówienie i przysłał mi paczkę do szkoły – wyjaśnił
cierpliwie, bez zająknięcia, bo była to po części prawda.
Lidia nie
miała już więcej pytań. Była zła na siebie, że z jakiegoś powodu nie mogła mu
wcześniej zaufać, a po jej głowie szalały przeróżne podejrzenia. Odetchnęła z
ulgą gdy usłyszała taką odpowiedź. Już nic nie zakłóci jej spokoju. Spojrzała w
stronę zachodzącego słońca.
- Jest cudnie
– wyszeptała cicho.
James objął ją
ramieniem i złożył na jej ustach czuły pocałunek.
Jakieś
dwieście metrów za nimi ich przyjaciele właśnie usiedli przy małym ognisku,
rozpalonym w ogrodzie. Zmęczeni po długiej podróży, ale i zadowoleni z tego, co
widzieli, z tego, że dali radę pokonać tak długi dystans (nie do końca bez
pomocy magii, ale jednak) i z tego, że mogą cieszyć się swoim towarzystwem.
***
Pół
miesiąca wcześniej:
Pokątna 77
- Panienko,
robimy wiele podobnych wisiorków… Ale zapytam jeszcze pomocnika, bo z
inicjałami mamy o wiele mniej zamówień, może coś pamięta… Ben! – wrzasnął
opasły pan pod siwym wąsem za ladą – Ben! Rusz dupę i chodź tu!
Zza regałów
wyłonił się pryszczaty młodzieniec.
- No, ile
można wołać? Pani tu pyta się o taki ten – powiedział sprzedawca, wręczając
chłopakowi kartkę, na której klientka, pewna ładna rudowłosa dziewczyna,
naszkicowała wisiorek, o który chciała wypytać. – Pamiętasz coś?
- Eee… no tak.
Tylko raz miałem do zrobienia takie inicjały. Zapamiętałem, bo moja dziewczyna
ma takie same.
Wypiął dumnie
pierś.
- Sprawdź no,
kto to zamawiał i kiedy – padł rozkaz.
- Nie ma
takiej potrzeby, bo to też pamiętam! – chłopak coraz bardziej pękał z dumy. –
Zamówienie składał mój znajomy, James Potter, jakoś w zeszłoroczną zimę. Na
gwiazdkę albo walentynki… - recytował z szerokim uśmiechem, spoglądając
co chwila na swojego szefa w nadziei na pochwałę.
- Dziękuję
panom – rudowłosa osóbka przerwała chłopakowi wywód, odwracając się na pięcie i
kierując do wyjścia. – Do widzenia.
Czuła, jak
wzbierający się w niej gniew i rozgoryczenie zaraz z nią wygra. Całą wolę
skupiła na tym, by nie trzasnąć z całej siły drzwiami.
***
Hewsonówna
wróciła do reszty towarzystwa. Wszyscy siedzieli wokół ogniska, rozmawiając
wesoło. Trzy tygodnie temu wsiedli na prom do Francji, każdy z rowerem, wielkim
plecakiem, pokaźnym zbiorem map, namiotami i… sfałszowanymi dokumentami.
Pomysł, który niespodziewanie narodził się w pociągu w drodze powrotnej do domu
ze szkoły zaowocował świetną przygodą. Od tej pory całe dnie spędzali pokonując
trasę i mijając piękne widoki. Jedynie w Pirenejach zatrzymali się na dłużej,
aby przejść parę ciekawych szlaków. Dziś po południu dotarli do punktu, gdzie
mieli zatrzymać się na dłużej – do domku Blanki oddalonego od Barcelony o
jakieś trzydzieści kilometrów.
Każdy był
zmęczony długimi dystansami, spaniem w namiotach i problemami, dotyczącymi
życia w trasie, ale dużo bardziej od zmęczenia odczuwali zadowolenie. Wszyscy
zgodnie twierdzili, że to dotychczas ich najpiękniejsze wakacje.
- A ci jeszcze
tam siedzą? – zapytała zdziwiona Blanka, widząc dwie przytulone postacie na
plaży. – Wszystko im zeżremy – powiedziała, kładąc tackę z jedzeniem na
taborecie z przyprawami.
Znów odwróciła
się w ich kierunku, właśnie się całowali.
- To głupie –
stwierdziła.
- Że niby co?
– zapytała Tatiana.
- No… hm, te
wszystkie „wielkie miłości”. Za parę lat będą się z siebie śmiali, jacy byli
głupi.
- Nie osłabiaj
mnie – jęknął Syriusz, uśmiechając się do niej pobłażliwie. – Mówisz jak
Walburga.
- A co? Może
nie mam racji?
- Może i masz.
– Wychylił się w jej kierunku i obdarzył ją stalowoszarym, pełnym politowania i
rozbawienia spojrzeniem. - Ale jakby każdy patrzył na życie w perspektywie
tego, co będzie za parę lat sądził o swoim zachowaniu, to byłoby ono strasznie
nudne – chłopak zrobił „wszystkowiedzącą minę” bardzo w stylu profesor
McGonagall.
- Syriuszek,
jak ty to ładnie ująłeś… - Larry udawał wzruszenie, za co Black wystrzelił z
widelca sosem czosnkowym z dodatkiem tykwobulwy w jego kierunku.
Trafił
dokładnie między oczy.
Wszyscy się
zaśmiali, tylko Blanka uśmiechnęła się jakoś krzywo, trochę zdenerwowana tym,
że brunet ośmielił się podważyć jej zdanie.
I tak mam
rację – pomyślała.
***
Nad Anglią powoli zaczynał zapadać późny
wieczór. Coraz mniej osób decydowało się teraz na spacer, dzieciaki wróciły z
placów zabaw do domu. Pohukiwania sów były coraz głośniejsze. Nawet szelest
liści wydawał się bardziej ponury. Gdzieś obok, w pobliskim barze, zrozpaczeni
kibice miejscowego klubu sportowego topili smutki w piwie po przegranym meczu z
ostatnim mistrzem kraju. Oczywiście, niektórzy najpierw „porozmawiali” twarzą w
twarz z kibicami zwycięzcy. Chyba się nie polubili.
Peter siedział samotnie na ławce w
pustoszejącym parku. Wpatrywał się w nią. Nie w ławkę,oczywiście. W Nią.
Jak miała na imię?Gdzie mieszkała? Dlaczego całe dnie spędza samotnie w parku?
Jakie książki codziennie tu czytała? Czy go widzi? Czy wie, że przychodzi tu
tylko po to, by na Nią popatrzeć?
Takie pytania godzinami bez końca
kotłowały się w jego głowie.
Jak ten pierdzielony Łapa to robi, że
one same wszystkie się do niego pchają? – pomyślał z goryczą, gdy po raz
setny tego dnia przewróciło mu się w żołądku na myśl o tym, żeby może w końcu
się ośmielić i do niej podejść.
- Mogłem jednak jechać z nimi – mruknął
pod nosem sam do siebie. – Nie siedziałbym tu jak idiota, śliniąc się na jej
widok...
- Nie oszukuj się, kilometra byś nie
przejechał, a już by cię musieli do szpitala odwieźć… - powiedział jakiś
głosik w jego głowie. Co prawda, dobrze wiedział, że hogwartczycy
odpowiednio„poprawili” swoje rowery, zanim na nie wsiedli, ale mimo to…
- Albo umarłbyś z głodu –
podpowiedział zaraz drugi głosik, gdy właśnie przełknął końcówkę gofra, którego
męczył od paru minut.
Dobra! – zakrzyknął w myślach sam
do siebie, wstając z ławki i ruszając w kierunku domu – Jutro, będzie twój
wielki dzień, Peter… - obiecał sobie, jak co wieczór w te wakacje.
Obejrzał się jeszcze za siebie przez
ramię. Dziewczyna właśnie wstała z ławki i skierowała się w przeciwną stronę,
trzymając pod pachą książkę.
***
Niewysoki
chłopak z burzą lśniących brązowych loków i z dużym, garbatym nosem, leżał
nieruchomo na niewygodnym i twardym łóżku w ciemnym pokoju. Jedynym źródłem
światła był wścibsko zaglądający w okno księżyc. W pełni. Wykrochmalona, biała
pościel drapała w skórę. I była zdecydowanie za gruba jak na koniec lipca.
Matthew zsunął
nogi z łóżka, ocierając wierzchem dłoni pot z czoła. Wstał leniwie i, szurając
(w efekcie czego potykając się o pantofle jednego ze współlokatorów) podszedł
do zakratowanego okna. Otworzył je na oścież.
Stał teraz w
chłodzącym przeciągu, przyglądając się księżycowi. Już którąś noc z kolei nie
mógł zasnąć. Może to wina wyjątkowo głośnego chrapania Adama, jedenastoletniego
(i według Matta: wyjątkowo upierdliwego) chłopca, z którym dzielił pokój. Przez
dziesięć miesięcy w Hogwarcie sztuką byłoby się od tego nie odzwyczaić. Chociaż
z drugiej strony, w dormitorium Krukonów nie było wcale tak cicho…
Tam, w
szufladce szafki nocnej przy jego łóżku, leżały listy od jego przyjaciół. Znał
je już prawie na pamięć. Pisali co drugi, trzeci dzień przez całą podróż. Teraz
powinni być już na miejscu. Grzać się w Hiszpanii. Ale niemożliwością było,
żeby list tak szybko stamtąd doszedł.
Złapał w locie
komara, który sam się o to prosił, przymierzając się do jego nosa. Przez chwilę
zastanawiał się, co zrobić z szamocącym się owadem, którego trzymał dwoma
palcami za skrzydełka.
Coś żeby go
swędziało… - pomyślał na wspomnienie ostatniej nieprzespanej nocy, podczas
której cały czas rozdrapywał swędzące ukąszenia.
Coś
wymyślę. Schował go do kieszonki w koszuli od pidżamy.
Okna z jego
pokoiku wychodziły na południowy zachód. Patrzył przed siebie nic niewidzącym
wzrokiem.
Oni tam są. I
Ona też.
Obok
listów w jego szafce nocnej leżała zwinięta gazeta. Przeszły go ciarki,
kiedy sobie przypomniał najnowsze wiadomości.
Swoją drogą,
to był szczyt nieodpowiedzialności ze strony jego przyjaciół, żeby w TYCH
czasach wybierać się na TAKIE wycieczki. I to, wbrew temu, co mówiły ich dokumenty,
bez żadnego dorosłego czarodzieja! Co prawda, to, co się dzieje w Anglii nie
przekłada się na wydarzenia za granicą. Ani we Francji, ani w Hiszpanii nie
odnotowano jeszcze pojawienia się mrocznego znaku, który coraz częściej
rozbłyskiwał nad domami czarodziejów na wyspach. Ale, jak twierdził Matt, to
tylko kwestia czasu. Niedługo zacznie się bać cała Europa, a może nawet i
świat.
Idioci. No
po prostu idioci! Gdyby coś im się stało…
***
Słońce
całkowicie już zaszło, niebo usiane było gwiazdami. Plażę i ogród oświetlał
księżyc w pełni.
Przypatrywała
mu się z delikatnym uśmiechem wysoka nastolatka. Dziewczyna samotnie siedziała
na poręczy na tarasie, reszta jej przyjaciół wciąż siedziała wokół ogniska i
dotrzymywała towarzystwa Jamesowi i Lidii (którzy dopiero niedawno wrócili i
zaczęli jeść). Wszyscy rozprawiali o czymś żywo i zaśmiewali się do rozpuku.
Ona potrzebowała chwili spokoju.
Zamknęła oczy.
Ciepły letni wiatr bawił się jej czarnymi włosami. Głęboko panującą tu ciszę z
szumem fal w oddali przerywał jedynie od czasu do czasu śmiechy
Hogwartczyków. Omal nie zleciała z poręczy, kiedy ktoś nieoczekiwanie, bardzo
blisko niej, powiedział:
- Piękny, co?
Obróciła się
gwałtownie, zaciskając mocniej palce na barierce, aby się na niej utrzymać. Tuż
obok stał Syriusz, wpatrujący się w srebrzystą kulę nad nimi.
- Wystraszyłeś
mnie – bąknęła.
- Przepraszam
– rzucił beztrosko, siadając obok niej.
- Piękny.
- Co? Ja? –
chłopak spojrzał na nią zaskoczony, ale trwało to tylko ułamek sekundy.
Zreflektował się i, uśmiechając się tak, że jego rozmówczyni mogła teraz
podziwiać całe jego uzębienie, rzucił: - Wieeem.
- Nie ty,
księżyc!
- Jaki
księżyc?
- Lubisz się
ze mną droczyć, co? – zapytała poirytowana, na co chłopak uśmiechnął się w
odpowiedzi. – W każdym bądź razie: piękny. Szkoda tylko, że Remus nie może tego
powiedzieć… - westchnęła.
- Wiesz… -
Syriusz potarł kark dłonią. – Myśleliśmy ostatnio z chłopakami, co zrobić, żeby
mu trochę ulżyć.
Brunet zamyślił
się, marszcząc czoło i spoglądając w kierunku morza. W świetle księżyca
wyglądał niemal jak pomnik rodziny Blacków. Blady, dumny, tajemniczy.
- I
wymyśliliście coś? – zapytała dziewczyna.
- Chyba tak.
Ale może się nie udać do końca. Więc dowiesz się dopiero, jak nam wyjdzie.
- Nie powiesz
mi teraz? – uniosła brwi.
- Nie.
Milczeli
krótką chwilę. Z drugiego końca ogrodu słyszeli, jak James po raz setny
opowiada, z rozkoszą grając na nerwach Tatianie, o ostatnim meczu pomiędzy
Gryfonami a Krukonami, podczas którego stoczyli długi pojedynek o znicza.
Oczywiście, wygrał Potter*. Inaczej by tak ochoczo o tym nie opowiadał.
- Wiesz jak to
zabrzmiało? – Gryfonka siedząca na tarasie, zagadnęła Blacka, odnosząc się do
jego ostatnich słów. – Jakbyś chciał przede mną poszpanować, że coś wiesz, ale
nie powiesz. Zupełnie jak złośliwe dziecko.
Posłała mu
świdrujące spojrzenie, jakby chciała przejrzeć go na wylot i zobaczyć, o czym
mówi.
Przybrał
tajemniczy wyraz twarzy i odwrócił głowę.
- Powiedz –
naciskała – bo pomyślę, że mnie podrywasz i to na dodatek w taki dziecinny
sposób! – zagroziła, uśmiechając się przebiegle.
- To pomyśl –
wzruszył obojętnie ramionami i wygiął wargi w takim uśmiechu, że gdyby
zobaczyły to młodsze uczennice Hogwartu, będące wielbicielkami jego urody,
pomdlałyby z wrażenia. Wcale jednak nie zdziwiła go chłodna reakcja brunetki:
- Black, na
mnie te twoje minki nie działają – powiedziała znudzonym głosem.
Całkowicie
jednak minęła się z prawdą: dopiero co pogratulowała sobie tego, że siedzi -
inaczej na pewno ugięłyby się pod nią kolana.
***
Lily usiadła
gwałtownie na łóżku, oblana zimnym potem. Siedziała sztywno wyprostowana, z
trudem łapiąc oddech.
Nie pamiętała,
o co chodziło w tym śnie. Całe szczęście – do przyjemnych na pewno nie należał.
Przed oczami wciąż miała ten długi ciemny korytarz. Biegła, uciekała przed
czymś przerażona. A potem… wpadła na coś raptownie i sen się urwał.
Zapaliła
lampkę nocną. Nikłe, ciepłe światło oblało mały pokój Evansówny. Na podłodze
obok łóżka zwinięty w kłębek spał Dudziaczek. Nienawidziła tego imienia. Głupia
Petunia. Gorszego już chyba nie mogła wymyślić! Lily, będąc w Hogwarcie, wołała
na swojego pupila po prostu Dud, bojąc się, że ktoś usłyszy jak jej zwierzak
się wabi (cóż to by była za kompromitacja!), ale efekt był dość
oczywisty: kocur nie reagował w żaden sposób. Śpiąc, przypominał teraz okrągłą,
bardzo puszystą, białą poduszkę. Ona sama czuła, że już nie da rady usnąć tej
nocy.
Wygrzebała się
z łóżka i, powłócząc nogami, podeszła do regału z książkami. Wyciągnęła parę
tomów i wróciła z powrotem na swoje ciepłe miejsce.
Otworzyła
pierwszą pozycję: podręcznik od eliksirów. Na pierwszej stronie ładnym,
starannym pismem wypisane było jej imię i nazwisko. Szybko i nieuważnie zaczęła
przekartkowywać trzymany w rękach podręcznik. Zatrzymała się, gdy w drugiej
połowie książki, dostrzegła jakieś zakładki między stronami. Były to dwa
zdjęcia. Oba zrobione przed Wielką Salą w dniu, kiedy pisali pierwsze SUMy. Na
jednej fotografii widoczne były dwie postacie: Gryfonka i Ślizgon w
nienagannych mundurkach, zapiętych na ostatni guzik. Stali razem obok siebie,
śmiejąc się do obiektywu, jakby zapominając o egzaminie, który zaraz mieli
zacząć pisać. Lily długo przyglądała się fotografii, uśmiechając się lekko.
Potem, zupełnie nieoczekiwanie, przedarła zdjęcie na pół, oddzielając od siebie
sylwetki uczniów.
Niedbałym
ruchem wsunęła dwie części fotografii na koniec książki, nawet nie zaszczycając
ich ponownym spojrzeniem. Zupełnie jakby były to nic nieznaczące świstki
papieru. Wzięła do ręki drugie zdjęcie, przedstawiające wszystkich uczniów
Hogwartu na piątym roku. Pokaźna grupa jej rówieśników stała podzielona na domy
przed wejściem do Wielkiej Sali, gdzie czekały na nich pojedyncze stoliki.
Wszyscy w pełnym umundurowaniu, niektórzy nieco pobledli, inni machający do
obiektywu drżącą ręką. Parsknęła śmiechem, gdy odnalazła swoją osobę na tym
grupowym zdjęciu. Piętnastoletnia Lilyanne Evans stała z skrzyżowanymi na
piersiach rękami w geście nadąsania, krzywiąc się i rzucając gniewne spojrzenia
na Pottera, który stał obok niej i, jak gdyby nigdy nic, obejmował ja
ramieniem. Rudowłosa osóbka na zdjęciu przybrała wyraz twarzy prawdziwego
zabójcy. Aż dziw, że rozczochrany okularnik napotkawszy jej szmaragdowozielone
spojrzenie nie padł trupem.
Lily rzuciła
zdjęcie na szafkę nocną, odnotowując w pamięci, by włożyć je w wolnej chwili do
albumu. Poprawiła się na poduszkach i, wciąż uśmiechając się do siebie na
wspomnienie swojej miny z fotografii, zagłębiła się w lekturze.
***
Promienie
słoneczne uparcie próbowały zajrzeć w niebieskie oczy śpiącego na podłodze
blondyna o niebanalnych gabarytach. Udało im się dopiero wtedy, gdy do uszu
chłopaka dobiegło chrobotanie gdzieś z kuchni. Podniósł leniwie powieki.
Leżał przez
chwilę w bezruchu nieco otumaniony. Z próbą podniesienia głowy, do jego mózgu
dotarł telegram od stawów i mięśni o treści: AUUU!!! Skrzywił się lekko i
rozejrzał dookoła. Kompletnie nie pojmował, gdzie teraz jest. Warknął z
obrzydzeniem, gdy zobaczył jakieś małe czarne zwierzę, które, zwinięte w
kłębek, spało sobie smacznie tyłem do niego, tuż obok jego twarzy. Nienawidził
futrzaków.
- Sio! – chcąc
go przegonić, pacnął ręką zwierzaka w coś, co prawdopodobnie było plecami tego
małego psa bądź kota.
Zwierzę…
stęknęło. Tak, stęknęło! Nie warknęło, nie pisnęło, nie zaskamlało, mało tego:
nawet się nie ruszyło. Po prostu stęknęło.
Co do…? Larry
podniósł się na łokcie, by lepiej przyjrzeć się ów stworzeniu. Kłębek czarnej,
dość długiej (i wyglądającej dziwnie znajomo) sierści z jednej strony otoczony
był kocem, pod którym kryło się jakieś długie wybrzuszenie. Ten obrzydliwy
sierściuch musiał być naprawdę spory… Krukon, teraz już przestraszony nie
na żarty, trzymając w jednej ręce różdżkę, gwałtownym ruchem ściągnął koc z
wybrzuszenia i…
- Cholera
jasna, James! Ile razy ci mówiłem, żebyś się w końcu ostrzygł i uczesał?! –
warknął zdenerwowany, na Gryfona, który do tej pory spał smacznie pod kocem,
opatulony po same uszy tak, że wystawała tylko jego rozczochrana, czarna
czupryna.
- Oddawaj –
mruknął nieprzytomnie brunet, zabierając przykrycie z rąk kolegi. Tym razem
zakrył się cały, zostawiając tylko małą szparę na dopływ powietrza. Nie minęło
chyba nawet dziesięć sekund, aż znowu zasnął, cicho chrapiąc.
Larry,
krzywiąc się przez obolałe stawy, usiadł na podłodze. Na kanapie obok z
rozrzuconymi we wszystkie strony kończynami, półotwartymi ustami i w samych
bokserkach, spał Syriusz. Cienki koc, pod którym zasypiał, teraz leżał na
podłodze między kanapą a Goldenem.
Blondyn
przetarł oczy, próbując zrozumieć, jak to się stało, że to akurat Syriusz
wylądował na kanapie, a on na podłodze. Chyba nie dali się z Jamesem nabrać na
gadki Łapy o delikatnych kościach i wrażliwą skórę arystokraty? Nie, nie… To
odpada. Musieli w coś przegrać. Chociaż… Znając gadanę Blacka?
Przypomniał
sobie, co go obudziło, gdy po raz kolejny usłyszał szuranie i podzwanianie
szkła w małej kuchence obok. Postękując, podniósł się na nogi i ruszył za
odgłosami, które wyrwały go ze snu.
Dotarł do
małego pomieszczenia pomalowanego na biało. Z utkwionym w podłogę wzrokiem,
pierwszym, co zauważył, były czyjeś bose stopy na jasnych kafelkach. Jego oczy
podjechały wyżej. Zarejestrował długie, opalone łydki, krótką koszulkę do
spania, odsłaniającą wysportowane ramiona, na których spoczywały rozpuszczone i
poplątane czarne włosy. W końcu natrafił na ciemne, wesoło błyskające - choć
nieco zaspane - tęczówki. W tym świetle wydawały się być bardziej miodowe niż
zielone – tak jak to było na co dzień. Przeoczył czerwone wargi wygięte w
uprzejmym uśmiechu.
- Buenos dias
– przywitała go Blanka.
Odpowiedział
tylko lekkim szarpnięciem głowy i bez sił opadł na stojący pod ścianą taboret.
Co ona tu robiła? Jest typowym śpiochem, zawsze ciężko ją zwlec z łóżka, a
teraz wstała przed wszystkimi i nie omieszkała go obudzić.
Zakrył twarz
dłońmi. Miał światłowstręt (a światła w całym domku było pełno), gardło bolało
go tak, że ciężko było mu się zdobyć na wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa i
niemiłosiernie łupały go wszystkie stawy. Na najgorszym kacu nie czuł się tak
koszmarnie jak teraz. Chociaż… może to i był kac? Nie! Na pewno nie. Nie wypił
wczoraj aż tyle, żeby dzisiaj być w takim stanie. To była symboliczna ilość,
naprawdę – powtarzał sam sobie, jakby przypomnienie tego miało zmienić jego
stan. To wszystko pewnie wina spania na podłodze. I może zaszkodziły mu te
wczorajsze kiełbaski?
- Napijesz się
czegoś? – zapytała Blanka.
Wzruszył
ramionami, bo na nic więcej nie było go stać.
- Zabiję
Pottera, zabiję… - mruknęła. – Powinnam była lepiej zabezpieczyć te butelki…
Mówiłam mu, że tutaj alkohol jest mocniejszy. Co za kretyn! Pewnie myślał, że
to takie piwko kremowe… Jego nawet na chwilę nie można spuścić z oczu,
kompletny dzieciak.
- Co? –
spojrzał na nią przez palce.
Mówiła
zdecydowanie za szybko (i za głośno!), nie nadążał z przyswajaniem słów, które
z siebie wylewała. Dotarło do niego jedno: to, co mówiła mogło mieć z nim jakiś
związek.
- Mówię, że
James cię opił. I siebie też. Masz – Wręczyła mu kubek. – Dobrze ci zrobi.
Chodź na taras…
I wyszła.
Ociągając się, Larry ze zrezygnowaniem ruszył za nią.
Gdy znalazł
się już na miejscu, klapnął bez sił przy barierce. Zamknął oczy.
- Larry? –
usłyszał.
- Hm?
- Obok masz
krzesło.
Rozejrzał się.
Faktycznie, tuż przy nim stało stare drewniane krzesełko, takie samo, na jakim
- naprzeciw niego - wygodnie siedziała Blanka, przyglądając mu się z
politowaniem.
Wypiła spory
łyk ze swojego kubka i zarzuciła nogi na stolik. Przymykając oczy i odchylając
głowę do tyłu, rozkoszowała się w ciszy promieniami słonecznymi, które tak
drażniły Larry’ego. W momencie, gdy dziewczyna oparła stopy o blat
stolika, jej i tak już kusa koszulka nocna zjechała po nogach, odsłaniając
smukłe, wysportowane uda.
Chłopak całą
siłą woli skupił wzrok na swoim kubku. Przez chwilę zapomniał o niewerbalnym
użalaniu się nad swoim stanem. Uśmiechnął się do tajemniczej cieszy w naczyniu,
które trzymał, na myśl o tym, że gdyby to Amelia przed nim teraz siedziała, nie
dałby rady oderwać oczu. Wystarczyło wspomnienie Amelii i od razu poczuł się
lżej… Albo może zaczęło działać to coś, co dała mu do wypicia Blanka?
- Czołem,
panienki! – usłyszał nagle głos Syriusza, który właśnie do nich wparadował,
uśmiechając się szeroko.
Nie raczył
założyć na swoje wielmożne ciało niczego więcej niż to, w czym spał, czyli
kolorowe bokserki.
- Co ty taki
wesoły? – burknął Larry, wyraźnie niezadowolony z faktu, że może być na świecie
ktoś, kto się cieszy, podczas gdy on cierpi katusze po wypiciu czegoś, czego
nawet nie pamięta. – A tak w ogóle, to okaleczasz nasze oczy, świecąc golizną.
- Bledzizną! –
poprawiła go Blanka, uśmiechając się łobuzersko.
Syriusz
zgarbił się, starając się osłonić ramionami jak największą powierzchnię bladego
torsu, który śmiesznie kontrastował z mocną opalenizną na twarzy i ramionach –
pamiątką po długich dniach spędzonych na rowerze.
- Ej, bo się
krępuję! – zawołał wysokim głosem. Jednak jego mina wcale nie wskazywała na
zawstydzenie, raczej na zadowolenie z poświęconej mu uwagi. – Pójdziemy na plażę,
to się wyrówna. A wesoły jestem, bo wczoraj dwóch baranów upiło się w trupa,
zostawiając mi wolną drogę do kanapy.
Kilka sekund
zajęło Larry’emu zanim zrozumiał, o czym Black mówi.
- To było aż
tak źle? – zapytał z przerażeniem.
- Nie, ale
przynajmniej się wyspałem.
W tym momencie
blondyn utwierdził się w przekonaniu, że Syriusz jest sadystą. Głowa rozbolała
go jeszcze bardziej.
- Dla was
kanapa była za wysoka, ciężko wam się na nią wchodziło – dodał brunet,
uśmiechając się w iście huncwockim stylu, za co Krukon posłał mu zabójcze
spojrzenie. Łapa klapnął obok Blanki i zarzucił jej rękę na ramiona, ściskając
głowę tak, jak robią to zbyt nadgorliwi wujkowie w ramach
przywitańca-czochrańca. – Najlepszego! – powiedział do niej.
- Co? –
zdziwiła się dziewczyna i spojrzała z zaskoczeniem na chłopaka, zaprzestając
próby uwolnienia się od jego ramienia.
- Mój berbeć
tak szybko rośnie… - udając wzruszenie, Black złapał dwoma paluchami policzek
Blanki, teraz z kolei naśladując upierdliwą ciotkę. – Takie to to było małe,
głupiutkie i wystraszone… - wyświergotał nienaturalnym głosem, przyciskając do
nagiej klatki piersiowej jej głowę i jednocześnie zabierając jej możliwość
swobodnego oddychania. – Jak dziś pamiętam, jak się pierwszy raz spotkaliśmy… A
tu już taka panna! – udał, że ociera łzę z oka.
- A no tak! To
dziś! – Blanka wyrwała się z jego uścisku, na jej twarzy zaskoczenie grało z
rozradowaniem, któremu ustąpiło już zupełnie, kiedy dziewczyna sobie coś
uświadomiła: – Mogę już czarować!
- CO?! –
prawie wrzasnęli jednocześnie Larry i Syriusz. Spojrzeli po sobie z
zaskoczeniem, a potem utkwili pytające spojrzenie w dziewczynie. Black podniósł
wysoko brew i spojrzał na nią tak, jakby bredziła. Miała dopiero szesnaście
lat, dopiero za rok przestanie być pod kontrolą ministerstwa.
- Nie mówiłam
wam? – Hewsonówna mówiła z podekscytowaniem. – Jestem w połowie Hiszpanką, więc
jak jestem tutaj, to nie działa na mnie namiar z Anglii, tylko tutejszy. A tu
zdejmują go już z szesnastolatków. No, częściowo. Nie mogę was, niestety,
spetryfikować, a to by się przydało szczególnie w przypadku Jamesa – wtrąciła i
Larry przyznał jej w duchu rację: w końcu to przez Pottera tak cierpi –
ale mogę rzucać jakieś czary pomocnicze, np. w kuchni…
To nie fair.
Golden nieświadomie zrobił nadąsaną minę. Denerwowało go dziś wszystko. I
wszystko wydawało mu się strasznie niesprawiedliwe. Blanka w dalszym ciągu
tłumaczyła im jak wyglądają prawa młodych czarodziejów w Hiszpanii, ale już jej
nie słuchał. Zaczął rozmyślać, co zrobi Jamesowi, gdy ten tylko wstanie. A w
zasadzie… To dlaczego ma czekać, aż ten gumochłon się wyśpi? On sam został
wyrwany ze snu głośnym dzwonieniem kubków – jak się okazuje: niepotrzebnie, bo
Blanka mogła użyć magii i zrobić to bezgłośnie… Świat jest taki
niesprawiedliwy… Z zamyślenia wyrwało go klepnięcie w głowę.
Rozejrzał się
nieprzytomnym wzrokiem. Siedział przed nim Syriusz, machając mu przed oczami
ręką. Blanka gdzieś znikła.
- Mówię do
ciebie – Łapa na chwilę przybrał poirytowany ton. – Ale ty jesteś dzisiaj zgon…
Co wy w siebie wlaliście?
- A co
mówiłeś?
- Że trzeba
będzie rozłożyć namiot. Zostawiliśmy w środku prezenty.
Larry skinął
głową. Uświadomił sobie właśnie, że nawet nie złożył Blance życzeń.
Westchnął ze
zrezygnowaniem. Dzień jeszcze dobrze się nie zaczął, a już go może zaliczyć do
nieudanych. Nie był odporny na ból. Znaczy: był, potrafił wiele wytrzymać, ale
robił się okropny, gdy tylko coś go urażało. Obrażał się na cały świat, że coś
mu dolega. Wcale tego nie chciał, to było po prostu silniejsze od niego. Starał
się być kulturalny i dobrze się zachowywać, ale nie bardzo mu to wychodziło.
Czasem złość i rozdrażnienie brały górę, zwyciężały z jakimikolwiek próbami
zachowania dobrych manier.
Chyba tylko w
obecności Amelii potrafił się nieco przyhamować i bardziej kontrolować swoje
humory… Chociaż prawdą jest, że humor w jej obecności zawsze mu się poprawiał,
więc może nie było to aż takie trudne…
CZĘŚĆ II
27 czerwca:
Londyn.
Zarzucając na siebie
skórzaną kurtkę, wybiegł z domu. Rześkie, wieczorne powietrze połechtało
przyjemnie jego twarz i zabawiło się czarnymi włosami.
Miał już
wzywać Błędnego Rycerza, gdy w drugim końcu Grimmauld Place, w żółtym świetle
ozdobnych latarni, zobaczył dwie postacie spacerujące w jego kierunku.
Nieznane mu dziewczyny. Nieznane. W jednym momencie zapomniał o podłym
nastroju i złości na rodziców.
Szybko ocenił
swój wygląd. Buty z zadartym noskiem, robiące ostatnio furorę dżinsy, gładka
biała koszulka i czarna skórzana kurtka motocyklowa. Tak, wyglądał genialnie.
I, tak, wiedział o tym. Przeczesał jednym ruchem przydługie lśniące włosy,
odgarniając je do tyłu. Co mu szkodzi? Wystarczy jedno spojrzenie…
Najwyżej
będę pięć minut w plecy… Ruszył w kierunku dziewczyn, których spódniczkami
figlarnie bawił się wiatr, odkrywając zgrabne nogi.
Dzieliło ich
jakieś sto metrów. Idąc im naprzeciw, obserwował je z półuśmiechem na twarzy.
Dobrze wiedział, że i one patrzą na niego z zaciekawieniem. Czując na sobie
czyjś wzrok, a działo się tak prawie non stop, stawał się o wiele pewniejszy
siebie niż wtedy, gdy przebywał sam.
Byli już
naprawdę blisko siebie.
Sięgnął do
kieszeni, z której wydobył paczkę papierosów, która zresztą należała do Jamesa.
Nie odrywając wzroku od nieznajomych, wyciągnął jednego. Spojrzenia tej trójki
cały czas się krzyżowały, gdy podpalał go srebrną zapalniczką. Uśmiechnął
się półgębkiem, a dziewczyny wymieniły się porozumiewawczym spojrzeniem, po
czym (z wielką ochotą, trzeba przyznać) powróciły wzrokiem do szarych tęczówek
Łapy, który nie raczył przeoczyć ich zarumienionych policzków.
Jesteś
geniuszem, stary. Utrzymywał z nimi kontakt wzrokowy, aż do momentu, gdy
zupełnie się minęli. On poszedł dalej, dumnie wyprostowany, pewnym siebie
krokiem, teraz uśmiechając się znacznie szerzej, mniej tajemniczo.
Tajemniczość,
jak zauważył już dawno temu, działała na dziewczyny jak najlepszy eliksir
miłosny. Dobrze wiedział, że one wciąż na niego patrzą. Między łopatkami czuł ich
spojrzenie. Przyjemnie go to łaskotało. Obejrzał się przez ramię: nie mylił
się. Dziewczyny zachichotały, kiedy po raz kolejny natrafiły na jego
spojrzenie. On wygiął wargi, w jego mniemaniu, w bardzo pociągającym uśmiechu,
by po chwili zniknąć za rogiem i pozostać tajemniczym nieznajomym dla tych
dwóch panien.
Zgasił
papierosa i schował go z powrotem do paczki – nie wyjął go po to, żeby palić, a
po to, by zapalić. Utrzymywanie kontaktu wzrokowego podczas robienia jakiejś
błahej czynności, jak np. zapalenia papierosa, było naprawdę dobrym trickiem.
Wyciągnął
różdżkę nad ulicą, a już po chwili wsiadał do piętrowego autobusu dla
czarodziejów.
Nie
minęło nawet pięć minut od momentu, w którym Łapa wsiadał do Błędnego Rycerza
na Grimmauld Place, gdzie pozostawił po sobie piorunujące wrażenie na dwóch
nieznanych mu dziewczynach, a już był na obrzeżach Londynu, zupełnie po drugiej
stronie miasta.
- Witaj, Ted –
powiedział, gdy otworzyły się przed nim drzwiczki w jednym z szarych domków. –
Długo będziecie mieszkać w tej dziurze? Tyle już wspominacie o przeprowadzce…
- Wchodź.
Drzwi uchyliły
się szerzej, a niewysoki mężczyzna ustąpił mu miejsca, przepuszczając go przez
próg domu.
Przeszli do
kuchni, gdzie wręczono mu kufel schłodzonego piwa kremowego.
- Dzięki. A
gdzie twoje damy? – zapytał, siadając za stołem.
- Meda szykuje
małą do spania – powiedział Ted, wypijając potężny haust ze swojego kufla. –
Znalazłeś te części?
- Tak, tam
gdzie mówiłeś. Już zamontowałem, w zasadzie, to już jest gotowa. Tylko, wiesz,
trochę podrasuję ją wizualnie, zanim zrobię z niej użytek.
Mężczyzna
uniósł brwi, starając nie parsknąć śmiechem.
- O kupie
złomu, którą zamieniłeś na coś, co potrafi jeździć, mówisz „ona”?
- To nie jest
żadna kupa złomu. – Syriusz zmarszczył w niezadowoleniu czoło.
- No wiesz,
myślałem, że to typowe dla tych chłopaków, którzy mogą liczyć na rodzaj żeński
tylko w takiej postaci, a ty chyba, jak większość Blacków, nie masz z tym
kłopotu, hę? Takie ploty czasem o tobie słyszę, że gdybym to spisał, to
stworzyłbym najpoczytniejsze romansidło w całej Brytanii.
- Zmień może
temat, co? – powiedział Syriusz takim tonem, że zabrzmiało to jak „zamknij się
już w końcu, facet”, chociaż w pewien sposób słuchanie tego, co mówił Ted
Tonks, było nawet przyjemne. No, może nie całkiem, ale po części na pewno. W
każdym bądź razie: wskazane było udawać obojętnego. Dla dobra reputacji.
- Jak sobie
chcesz. Ale każdy normalny chciałby się dowiedzieć, co się o nim mówi, wiesz?
Ale skoro ciebie to nie obchodzi… Mniejsza o to.
Ted znów napił
się piwa, nie spuszczając oczu z Łapy, którego twarz spoważniała w jednej
sekundzie. Przybyło mu jakieś pięć lat.
Uśmiechając
się pod nosem, oblizał pianę z warg. Wzbudził w Blacku ciekawość, ale jednocześnie,
znając jego dumę typową dla całej rodziny, zakończył wszystko tak, że Syriusz
uzna za poniżające wracać do tematu i zapytać, co o nim mówią. Teraz po prostu musi
udawać, że nic go to nie interesuje, podczas gdy aż się w nim kotłuje, żeby się
dowiedzieć, o co chodzi.
Obaj milczeli.
Syriusz wściekły, Ted bardzo z siebie zadowolony.
Rozległy się
kroki małych stóp, potem dziecięcy śmiech i w jednym momencie na kolanach
Syriusza siedziała córka Teda, obcałowując go i krzycząc radośnie.
- Ujo! Ujo!
Łapa śmiał się
w głos, ale zrozumiawszy, co krzyczy dziecko, spoważniał na chwilę i grożąc
palcem powiedział:
- Jeszcze nie
siwy, więc jeszcze nie wujo. Syriusz. Koniec.
Poczochrał
różowe, mokre po kąpieli, włosy dziewczynki i cmoknął ją w czoło, a ona
zarzuciła mu na szyję rączki i wtuliła się w niego.
- Mieszasz jej
w głowie, drogi kuzynie – do kuchni weszła Andromeda i przywitała się z Łapą
podobnym sposobem, co jej córka - bo cmoknięciem w policzek - ale zrobiła to o
wiele mniej wylewnie i bardziej… sucho. – Ja jej tłumaczę, że jesteś jej wujem,
a potem ty to wszystko burzysz jednym zdaniem... Patrz jakie różowe. – wskazała
na czuprynę siedzącej na kolanach Łapy Nimfadory. – Zmieniają się w zależności
od nastroju. Tylko ciebie zobaczyła i od razu się zaróżowiły, przed chwilą były
czarne. Nienawidzi kąpieli.
Godzinę
później Andromeda samotnie krzątała się w kuchni. Zawsze przed nocą sprzątała,
choćby powierzchownie – nie lubiła kłaść się spać z myślą, że w domu jest
brudno. Z uśmiechem pod nosem nuciła ulubioną kołysankę Nimfadory, która uparła
się, by tym razem to Syriusz poopowiadał jej bajki przed snem. Andromeda, nie
mogąc oprzeć się ciekawości, jakiś czas temu stała przez chwilę w zacienionym
korytarzu przy niedomkniętych drzwiach do pokoiku córki, nasłuchując w ukryciu.
- No saśpiefaj
mi! – rozkazała mała Tonks.
- Co ty,
zwariowałaś? Ja śpiewać nie umiem – w głosie Łapy można było usłyszeć błaganie.
- Mama safsze
mi śpiefa.
Andromeda na
te słowa widziała oczami wyobraźni, jak Dora ściąga gniewnie usteczka i spogląda
żałośnie na Syriusza. Mała złośnica.
Pokonany Syriusz drżącym głosem
zaczął naśladować zawodzenie starego gramofonu, co w jego przekonaniu było
śpiewem. Pani domu, zatykając sobie usta dłonią, aby nie roześmiać się w głos,
zeszła na dół do kuchni, najciszej i możliwie jak najszybciej. Kiedy znalazła
się już w ciasnym pomieszczeniu, przeznaczonym do gotowania, roześmiała się
serdecznie.
Kończyła zamiatać podłogę, a na
bufecie czajnik z wrzątkiem sam zalewał dwie herbaty, kiedy wrócił Łapa.
- Usnęła – oświadczył z dumą.
Meda zacmokała z grymasem na
twarzy.
- Niedobrze – mruknęła. – Muszę
ją zabrać do uzdrowiciela.
- Co? Dlaczego?
- Musi mieć jakąś wadę słuchu,
skoro usnęła przy tym wyciu – uśmiechając się od ucha do ucha, spojrzała na
kuzyna pod tytułem: „Ha! I co mi teraz powiesz, cwaniaczku?”
- Skoro co wieczór ją hartowałaś,
to się nie dziw, że nie dosłyszy – odpowiedział beznamiętnie, siadając na
rozchybotanym krzesełku za stołem. Starał się zapanować nad mimiką i nie
okazać, jak dumny jest ze swojej odpowiedzi, ale przegrał: obnażając białe zęby
wyszczerzył się do niej. Natrafił na zdegustowane spojrzenie.
Andromeda z obrażoną miną
odłożyła w kąt miotełkę, wzięła z bufetu dwa kubki i położyła je na stole.
Usadowiła się naprzeciw kuzyna i spojrzała na niego przenikliwie.
- No, to mów, co się stało.
Zanim odpowiedział, spróbował
herbaty. Milczał chwilę, unikając jej wzroku.
- Chcą mnie
wyswatać – powiedział w końcu.
***
- Co to za idioci? – zapytał chłopak o pięknych czekoladowych oczach i dołeczkach w podbródku i policzkach, gdy się uśmiechał.
On i
jego kolega - Carlos, siedząc obok Blanki, obserwowali jak dwóch bardzo
przystojnych obcokrajowców, mniej więcej w ich wieku, łapie za nogi i ręce
trzeciego chłopaka z okularami i rozczochraną czarną czupryną, który do tej
pory wylegiwał się na słońcu, i z dzikim wrzaskiem wrzucają go do morza.
- Ja ich nie
znam. – Hewsonówna bardzo wyraźnie zaznaczyła kropkę na końcu zdania.
Usłyszała, jak
Amelia, leżąca obok parska śmiechem i tłumaczy Tatianie, która nie znała
hiszpańskiego, na język angielski to, co przed chwilą usłyszała. Puściła
porozumiewawczo oko do Szkotki.
Tymczasem
James wybiegł z morza, cały się trzęsąc. Jego szczupła sylwetka sprawiała teraz
wrażenie, jakby się miała rozlecieć na wszystkie strony.
- G-gg-dzie
m-mammy ręcznnikki? – wyjąkał.
Woda w Morzu
Śródziemnym nie była zimna, ale kiedy leży się dwie godziny w bezruchu na
szczerym słońcu, a potem zostaje się gwałtownie wrzuconym do wody przez swoich
niedorozwiniętych przyjaciół – zazwyczaj doznaje się szoku.
Blanka wstała.
Podeszła do ich toreb, które sama pakowała, by wyszperać stamtąd czysty ręcznik
dla Jamesa.
- Mówiłaś, że
ich nie znasz – zauważył po hiszpańsku jeden z jej towarzyszy.
Uśmiechnęła
się łobuzersko.
- To może
przedstawisz mi ją? – Carlos bezgłośnie wypowiedział te słowa, każąc sobie
czytać z ust. Wskazywał na Amelię.
No tak. Jeśli
obcy chłopak dotrzymywał Blance towarzystwa to zazwyczaj tylko w jednym celu –
żeby go zapoznała ze swoją przyjaciółką.
Dziewczyna o
orzechowych oczach udawała, że nie wie, o co chodzi. Opalała się, przeglądając
jakąś gazetę i gawędząc z Tatianą, jednak na jej policzki wypłynęły rumieńce,
kąciki ust wygięły się nieznacznie ku górze.
Blanka już
nabierała powietrza w usta, by odpowiedzieć, kiedy coś przykuło jej uwagę. Coś,
co się działo, między nią , a morzem – na środku plaży.
W ich kierunku
szedł Syriusz.
Przykuwający
uwagę całą swoją osobą.
Mokry Syriusz.
Przydługie
czarne włosy przykleiły się do jego przystojnej twarzy, luźne kolorowe spodenki
kąpielowe w hawajskie kwiaty przylgnęły do ciała. Świetnie zbudowana sylwetka
lśniła w słońcu od wody. W zahipnotyzowaniu można było podziwiać, jak pracują
jego mięśnie, przy każdym ruchu wysokiego ciała.
Oglądała się
za nim prawie każda dziewczyna, którą minął, idąc w kierunku przyjaciół. Gdy
przechodził tuż obok, leżących na brzuchach, trzech zgrabnych dziewczyn, przez
chwilę wyglądał tak, jakby nad czymś bardzo intensywnie się zastanawiał, potem
na jego twarz wpłynął iście huncwocki uśmiech. Machnął gwałtownie głową w
kierunku obcych dziewcząt, strzepując z przydługich włosów krople wody prosto
na ich rozgrzaną od słońca skórę. Te zapiszczały z uciechy, a on z uśmiechem,
który zajmował mu całą twarz, ruszył dalej. Już tylko kilka kroków dzieliło go
od towarzyszy. *
Napotkał
zdegustowane spojrzenie Blanki. Unosiła brwi i wywinęła wargi w śmiesznym
grymasie.
- Jestem
genialny – wyśpiewał do niej, uśmiechając się jeszcze szerzej, choć zdawało się
to już niemożliwe. Najwyraźniej był bardzo dumny ze swojego podrywu sposobem
„na ochłodzenie”.
Wywróciła
oczami.
- Tak, tak. A
teraz pożycz razem z Larrym wiaderko i łopatkę od kolegi na podobnym poziomie
intelektualnym, co ty – wskazała brodą na trzylatka budującego obok zamek z
piasku – i idź pozbierać muszelki – sarknęła.
- A ty to się
chyba jeszcze dzisiaj nie kąpałaś w morzu, co? – Oczy mu błysnęły.
Dobrze znała
to spojrzenie. Zbyt dobrze. Zrobiła przerażona minę, cofając się.
- Ani mi się
waż!
Nie zdążyła
powiedzieć nic więcej, bo już wisiała przewieszona w pół przez ramię Łapy,
biegnącego w kierunku morza.
Kiedy
protesty, krzyki i walenie pięściami w plecy chłopaka nic nie dały, zdecydowała
się na ostateczny krok: złapała za tylną gumę od jego spodenek kąpielowych,
odciągnęła na tyle, na ile mogła wyprostować ramię i puściła z tej odległości.
Guma z głośnym
trzaskiem wróciła na swoje miejsce, uderzając chłopaka w skórę między
pośladkami, a nerkami i zapewne zostawiając tam czerwony, pulsujący ślad.
Syriusz wrzasnął zszokowany nagłym bólem, wpadł jedną nogą w dół wykopany przez
jakieś dziecko, upuścił Blankę i zrobił przez nią koziołka. Obserwujący tą
scenę parsknęli śmiechem.
Chłopak zaklął
pod nosem.
Dziewczyna,
wiedząc, że teraz będzie jeszcze bardziej żądny zemsty, próbowała się spod
niego wygrzebać i rzucić do ucieczki.
- Ale masz
bladą dupę, Black… – dodała na odchodnym, chcąc go jeszcze bardziej rozjuszyć.
W
rzeczywistości nie miała na ten temat żadnego pojęcia; z obawy przed niemałą
traumą na resztę życia, z jaką w jej mniemaniu wiązałoby się zobaczenia
pośladków Gryfona, zacisnęła powieki, zanim pociągnęła za gumę jego spodenek.
Zaczęła
uciekać, lecz nagle poczuła na kostce uścisk jego dłoni. Upadła jak długa na
piach.
- BLAAACK! –
zawyła wściekle, nie zważając na płaczących ze śmiechu plażowiczów.
Chłopak,
obezwładniając ją, wziął ją na ręce, nie rezygnując z pomysłu wrzucenia jej do
morza. Szarpała się i wiła we wszystkie strony, możliwie jak najbardziej mu to
utrudniając.
- MASZ SZLABAN,
ROZUMIESZ?! SZLA-BAN! JUTRO ZOSTAJESZ SAM W DOMU, A MY WYCHODZIMY SAMI!
ZOSTAW MNIE! PUSZCZAJ!
- Jak sobie
życzysz – mruknął.
- AAA! –
Wpadła do wody.
***
Ponownie 27 czerwca - wschodnie obrzeża Londynu.
-
Nie wierzę! – pełen irytacji i żalu głos poniósł się po małej kuchence. –
Przyznajesz im rację? Ty?!
- Ciiiszej! –
syknęła Andromeda – obudzisz Dorę.
Przystojny
młodzieniec, siedzący naprzeciw niej, zaciął gniewnie usta i odwrócił wzrok.
Odetchnął dwa razy, po czym powoli zaczął podnosić się od stołu.
Znała go.
Urażony dumą, podziękuje za gościnę, nawet na nią nie patrząc, zabierze kurtkę
i zniknie bez słowa. Złapała go za rękę. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
Chłopak miał zwężone oczy, pełne typowego dla nastolatków wyrazu – uczucia
niezrozumienia przez cały świat. Ale był w nich jeszcze usilnie skrywany żal.
- Usiądź, to
nie tak.
- Późno już –
mruknął, znów odwracając dumnie wzrok. Wstał i skierował się w stronę
korytarza. – Czas już na mnie, dzięki za gościnę…
- Wiedziałam!
Jak małe dziecko! – Stanęła mu na drodze do wyjścia. – Nigdzie nie idziesz,
rozumiesz? – Popchnęła go z powrotem w kierunku krzeseł i stołu.
Zrobił
oburzoną minę, ale najwyraźniej bardzo nie chciał odchodzić, bo usiadł
posłusznie na swoim miejscu, przybierając poirytowany wyraz twarzy.
To dla niego
takie typowe! Nawet, jeśli ktoś inny mu ustąpi, odczyta jego myśli i zrobi, co
będzie chciał, on zagra tak, jakby to on wyświadczał komuś przysługę. Tak było
i tym razem: patrzył na Andromedę, jakby bardzo się gdzieś spieszył i wielką
łaską z jego strony było to, że wciąż jest w jej domu i wysłucha tego, co ma mu
do powiedzenia.
- Nie
powiedziałam, że mają rację – opadła na krzesło obok niego. – Jesteś głupi.
Powiedziałam tylko, że wybrali naprawdę najmniejsze zło. Będziesz idiotą, jeśli
to zrobisz tylko ze względu na to, że twoi rodzice tak chcą. Ale wydaje mi się,
że spodobałaby ci się – zignorowała jego gniewne spojrzenie i kontynuowała: –
gdybyś poznał ją w normalnych okolicznościach, a nie przez zamiłowanie do
swatania twojej matki.
- Była
Ślizgonką – mruknął tak, jakby to ucinało całą rozmowę.
- Ja też –
uniosła groźnie brwi.
- Jest za
stara.
- Jest w moim
wieku, Syriuszu! – teraz wyglądała na naprawdę oburzoną.
Chłopaka chyba
trochę to zmieszało. W końcu.
- W sensie…
dla mnie. No chyba nie powiesz mi, że nie! Nie chciałabyś chyba, żeby twój mąż
był o tyle od ciebie młodszy, co ja od niej? Nie, nie wyobrażam sobie tego.
Kompletnie nie. – Z rezygnacją przechylił lampkę wina, które przyniósł im Ted.
– Nie dojdzie do tych zaręczyn. Nawet jeśli byłbym niewiadomo jak w niej
zakochany, nie zrobiłbym tego. Oni nie będą planować mi życia
- Z zaręczyn
zawsze możesz się wywinąć – uśmiechnęła się pod tytułem „wiem coś o tym” – choć
w twoim przypadku… Będzie trudniej. Twoja matka…
- Jaka ona
jest? – przerwał jej.
Dopiero po
chwili zrozumiała, o kogo pyta chłopak. Nie o własną matkę.
- Ona jest…
zupełnie inna. Jest po naszej stronie, Syriuszu. Jest przeciw Voldemortowi. W
Slytherinie była w zasadzie jedną z niewielu osób, z którymi utrzymywałam dobre
kontakty. Jest piekielnie inteligentna, wiesz?
- I co?
Miałaby się tak po prostu zgodzić wyjść za mąż za kogoś, kogo wybrała jej
matka? – Andromeda napotkała kpiące spojrzenie kuzyna.
Roześmiała się
w głos.
- Sądzę, że
jej to jest zupełnie obojętne! To nie jest kobieta, która miałaby się słuchać
mężczyzny, siedzieć w domu i wychowywać mu dzieci. Obawiam się, że wujostwo na
dłuższy czas musiałoby zapomnieć o wnukach, skoro faktycznie, tak jak chcą,
miałaby być ich synową. – Na myśl o tym, wyglądała na jeszcze bardziej
rozbawioną. – I chyba musiałbyś się dłuuugo naczekać, aż w końcu pozwoliłaby ci
się zbliżyć do siebie bardziej, niż na odległość kija od miotły.
- Nie mam
zamiaru się do niej zbliżać – mruknął. – Ale po co jej mąż?
Andromeda
wywróciła oczami, wzdychając nad głupotą kuzyna.
- Żeby nie
sprzeczać się z rodziną.
- Jak
szlachetnie… - prychnął rozzłoszczony.
- Jak ty nic
nie wiesz! Rusz trochę mózgownicą, zamiast użalać się nad sobą! Skoro popiera i
działa dla Dumbledore’a, bardzo ważne jest, żeby miała kontakty też z tą drugą
stroną. Ja już nie mam takiej możliwości, zostałam wydziedziczona, a ona może
się dla nas okazać bardzo ważna… – Zrobiła krótką przerwę na opróżnienie swojego
kieliszka. Zastanawiała się nad czymś krótką chwilę, po czym znów zaczęła: –
Coraz więcej zła zaczyna się dziać… Poplecznicy Voldemorta działają na coraz
szerszą skalę. O tym się nie mówi, gazety o tym nie piszą, ale tak jest. Zakon
potrzebuje kogoś, kto będzie miał kontakty z jego zwolennikami.
Chłopak
ponownie zanurzył usta w czerwonym winie. Milczał chwilę, zastanawiając się nad
tym, co usłyszał.
- I zgodzi się na to małżeństwo
tylko dlatego? – Nie patrzył na Andromedę, ale kątem oka dostrzegł, jak kiwa
głową. – Cudownie. Wspaniale. Czyli będziemy najbardziej kochającym się na
świecie małżeństwem.
CZĘŚĆ III
Siódemka przemoczonych do
suchej nitki nastolatków przecinała biegiem jeden z najbardziej urokliwych
katalońskich deptaków. Usytuowany był blisko morza, zwykle zatłoczony, ale
teraz niemal całkowicie opustoszały. Tupot stóp młodych turystów odbijałby się
echem od mokrej ozdobnej kostki, gdyby nie zagłuszało go uderzanie
niezliczonych ilości kropel deszczu w jednym momencie o ziemię.
- A mówiłeś,
że nie będzie padać – burknęła groźnie Malina w stronę Syriusza.
- To Blanki
wina, ona zapeszyła! – usprawiedliwił się.
- Popłacz się!
– warknęła do niego Hewson w typowym dla siebie, ostrym tonie. – Jesteśmy na
miejscu – powiedziała, skręcając w lewo i wpadając do jakiejś kawiarenki, przed
którą porozkładane były białe mebelki pod rozłożystymi jasnymi parasolami.
Wszyscy klienci jednak, nie ufając nieprzepuszczalności tkaniny parasoli,
schronili się wewnątrz lokalu.
Manewrując
między okrągłymi stolikami, dopadli do lady.
- ¡Hola! –
przywitała młodą dziewczynę stojącą za barem Blanka, a ta na widok jej i jej
towarzyszy uśmiechnęła się promiennie.
- Blanka! –
krzyknęła, witając dawną znajomą, której nie widziała od dawna.
Dalsze słowa
obu dziewcząt polały się jak woda.
Tatiana nie
była w stanie niczego zrozumieć, bo tak na dobrą sprawę, po hiszpańsku
potrafiła się tylko przywitać. Jedynie po zachowaniu rozmawiających, poznała,
że się musiały wcześniej dobrze znać.
Poczuła się
przytłoczona szybkością i płynnością, z jaką Blanka i dziewczyna za ladą
wyrzucały z siebie nieznane szatynce słowa. Nawet to, że Amelia, która płynnie
mówiła po hiszpańsku, nie rozumiała rozmowy – bo toczyła się ona w dialekcie
katalońskim – nie pocieszyło Tatiany. W jednym momencie poczuła się jeszcze
mniejsza i… głupsza w porównaniu do swoich przyjaciół. Nie czuła
się dobrze podczas tego wyjazdu. Pierwszy raz była skrępowana w ich
towarzystwie. W towarzystwie osób, które mają ciekawe pasje, osób, które tyle
zwiedziły i tyle potrafią… A ona nie dość, że nigdy nie widziała niczego poza
Hogwartem, to nawet nie potrafiła się przedstawić w ojczystym języku swoich
rodziców.
Zdała sobie
sprawę, że z otwartą buzią obserwuje rozmawiające, dopiero, gdy oczy dziewczyny
pracującej w kawiarni, spotkały się z jej pełnymi podziwu fiołkowymi
tęczówkami. Speszona odwróciła wzrok i gwałtownie zamknęła malinowe wargi. Tak
gwałtownie, że aż zadzwoniły jej zęby.
Krzywiąc się z
bólu, rozejrzała się po lokalu. Było tam strasznie tłoczno i głośno, ale
przyjemnie chłodno. Na zewnątrz natomiast, mimo orzeźwiającego deszczu, czuło
się, jak ziemia oddaje gorąco, które chłonęła przez ostatnie tygodnie.
Wnętrze
kawiarenki urządzone było w starym, przyjemnym dla oka, stylu. Choć
pomieszczenie było nieco naznaczone czasem i zdawało się nie pamiętać
gruntownego sprzątania, to jednak było tam przytulnie i klimatycznie. Kolorystyka,
obrazki na ścianach, ozdoby na stołach, a nawet wygląd naczyń przypominały
swoim wyglądem, że znajdują się nie gdzie indziej, jak w Hiszpanii. Ze starych
głośników w drewnianej obudowie płynęły rytmy salsy.
Z
zaciekawieniem zaczęła się przyglądać gościom lokalu. Jej spojrzenie na dłużej
zatrzymało się na młodej kobiecie, która wpatrywała się w coś za plecami
Tatiany z nieskrywanym zainteresowaniem. Malina podążyła zaciekawiona za jej
wzrokiem i dopiero teraz spostrzegła, że tuż za nią stał Syriusz. Bawił się
szklanymi kulkami, które jeszcze przed chwilą ozdabiały blat baru.
Do
ostro zarysowanej twarzy Gryfona przykleiły się mokre, lśniące i czarne jak
smoła włosy. Nucił pod nosem jakiś szybki utwór, żonglując kulkami i udając, że
nie widzi, z jakim podziwem obserwuje go siedząca niedaleko młoda kobieta. A
tego, że widział jej zainteresowanie jego osobą – Tatiana była pewna.
Ty głupia
krowo, on jest od ciebie dużo młodszy! – pomyślała ze złością Krukonka,
posyłając klientce lokalu zabójcze spojrzenie. – Może na to nie wygląda, ale
jest młodszy, ślepa starucho… – terroryzowała wzrokiem kobietę, która miała
nie więcej niż dwadzieścia pięć lat.
Ta natomiast,
całkowicie niewzruszona, mrużyła oczy do Syriusza.
Kiedy Malinie
skończyły się już złośliwe epitety, dotyczące wieku, poczuła, że ktoś zarzuca
jej ramię na barki. To był Black. Zapodział gdzieś szklane kulki, jedną rękę
oparł znudzony na biodrze, drugą zarzucił jej na ramiona.
- Co tam,
maluchu? – zapytał patrząc na nią z góry.
Doskonale
wiedziała, że przy wysokim i atletycznie zbudowanym Gryfonie o dojrzałych
rysach twarzy, ona – niziutka osóbka o twarzy dziecka – wygląda na jego dużo
młodszą siostrę, a gdy nie ma na sobie makijażu (tak jak teraz za sprawą
deszczu) – możliwe, że niektórzy mogą ich wziąć za patologiczną (z racji
wieku) rodzinę w składzie z ojcem i córką. Kiedy szli razem z Blanką, a w
grę wchodził nie tylko makijaż, ale także ubiór, można ich było pomylić z
typowym, choć bardzo młodym, modelem rodziny dwa – jeden. Zdawałoby się to niemożliwe,
ale Tatiana wyglądała wyjątkowo dziecinnie, natomiast Blance i Łapie obcy
ludzie przypisywali pięć czy dziesięć lat więcej niż w rzeczywistości mieli.
- Nic,
staruchu – odpowiedziała w swoim stylu na zadane wcześniej pytanie.
Przez chwilę
zaczęli się ze sobą przekomarzać, kiedy przerwała im Blanka i poprowadziła
wszystkich na zaplecze kawiarni.
- Co jest? –
zapytał James, kiedy znaleźli się w małym i ciasnym pomieszczeniu za kuchnią. –
Wycieczka po kulisach? Czy może chcecie z nas zrobić jakąś pikantną regionalną
potrawę?
- Jesteśmy w
Hiszpanii, nie w Chinach – powiedziała kąśliwie Hewson, a zanim zdążyli
zrozumieć o czym mówi, dodała: – Po prostu zapraszam was na podwieczorek
urodzinowy. Zaraz wam dam ubrania, bo poszerzyłam od środka torbę i zabrałam
parę waszych rzeczy, ale najpierw ustawcie się jakoś, to was wysuszę.
Wyjęła różdżkę.
- Myślisz, że
nikt z tego tłumu, który tam jest nie zorientuje się, że weszliśmy to ociekając
wodą, a wyjdziemy susi? – zapytała Amelia.
- Większość z
nich jest magiczna. Jest paru mugoli, ale są pod działaniem niegroźnych zaklęć
na czujność i orientację.
- A nie możemy
zostać w tych ubraniach? – James bardzo nie chciał się rozstawać ze swoimi
kwiecistymi spodenkami, które, jak sądził, dodawały mu mnóstwo uroku. W pewnym
sensie może nawet tak było.
- Możecie, ale
ja się do was wtedy nie przyznam. Widać, że jesteście turystami i psujecie mi
reputację. – Wyszczerzyła do nich zęby w złośliwym uśmiechu i, celując różdżką
w Lidię, dodała: - Rączki do góry.
***
Kup jakieś
ptysie, lody czy cokolwiek i PO PROSTU do niej podejdź.
Powodzenia,
Glizdek.
Syriusz
PS Tylko
nie zeżryj tego sam!
Oszałamiająco
krótki, a jak treściwy!, list od Syriusza wywrócił do góry nogami genialny plan
Petera.
Niedawno w
całym „podchodzeniu” obcej dziewczyny z parku pojawił się nowy trop: miała
kontakt z czarodziejami, może nawet sama była magiczna. Kiedy pewnego razu, nie
mogąc sobie odmówić tej przyjemności, przechodził obok niej, dostrzegł, że w
książkach, które tak namiętnie studiowała całe dnie, są ruchome ilustracje!
Niestety, nie przypomniał sobie, żeby kiedykolwiek widział ją w
Hogwarcie, a przecież była mniej więcej w jego wieku.
Może była
charłaczką? W każdym bądź razie, postanowił dać jej znać, że też nie jest
mugolem. Po prostu, jak będziesz obok niej przechodził, upuścisz różdżkę.
Musi się zorientować… - myślał, rozplanowując jakże skomplikowaną dla niego
akcję zagadania do dziewczyny. Zupełnie jak akcję, w której można stracić
życie.
I wszystko
szlag trafił, bo przecież Syriusz na pewno dobrze mu radzi.
Może
faktycznie lepiej jest podejść i porozmawiać, zamiast grać w takie podchody? –
pomyślał, ale w ułamek sekundy później przewróciło mu się w wnętrznościach. Jak
to?! On ma TAK PO PROSTU do niej podejść?!
***
Pablo wpadł
niczym burza do rodzinnej kafejki. Rozejrzał się dookoła szukając znajomej
twarzy wysokiej brunetki. Dostrzegł ją od razu: siedziała w głębi Sali wraz z
szóstką innych osób. Ucieszył się na jej widok, czekał na spotkanie z nią
prawie rok. Ponieważ obecność jej towarzyszy nie odstraszyła go w ogóle,
zaczął, najszybciej jak potrafił, balansować między stolikami, zmierzając w jej
kierunku.
Siedziała do
niego tyłem i gdy dotarł na miejsce, stojąc za jej plecami, zakrył jej oczy
dłońmi. Jej znajomi zamilkli przyglądając mu się nieco sceptycznie, natomiast
sama Blanka znieruchomiała na krótką chwilę, zaraz potem jej dłonie zdjęły z
oczu jego palce. Odwróciła się, by na niego spojrzeć. W jej ciemnozielonych
tęczówkach dostrzegł, że od razu go rozpoznała. Na jej czerwonych ustach
wykwitł ten rodzaj uśmiechu, który w jej wykonaniu lubił najbardziej. Wstała
natychmiast i zarzuciła mu ręce na szyję, by go przywitać, co – biorąc pod
uwagę fakt, że Pablo doskonale wiedział, że Blanka osobą wylewną w uczuciach
nie jest – było szczytem marzeń.
- Właśnie się
dowiedziałem, że przyjechałaś – uśmiechnął się do niej.
- Tym razem
wybrałam nieco bardziej czasochłonny środek transportu – zaśmiała się. Trochę
się zeszło… - usłyszał jej głos, który tak dobrze znał.
Głos, który
brzmiał tak spokojnie i może nawet trochę melancholijnie, choć nie brakowało w
nim buntowniczego pazura w postaci lekkiej chrypki. Głos, który swoją melodyjnością
usypiał czujność odbiorcy, podczas gdy kierowane były do niego często kąśliwe,
a jednocześnie bardzo błyskotliwe, słowa.
- Trochę. W
końcu tylko miesiąc – nie chciał pokazywać, że nie mógł się jej doczekać,
jednak w ogóle mu to nie wychodziło. Dodatkowo nutka goryczy w jego wypowiedzi
całkowicie go zdemaskowała.
- To moi
przyjaciele z Hogwartu – wskazała na swoich znajomych – Larry, Amelię już
znasz, Tatiana, Syriusz, James i Lidia. A to jest Pablo – zwróciła się do nich,
przedstawiając swojego towarzysza podczas każdego pobytu w Hiszpanii. Chyba
nawet przyjaciela.
Cóż, tęskniła
za nim. I Pablo doskonale to rozpoznał – w uśmiechu i chwilowym braku
zgryźliwości.
Wziął
krzesełko z pobliskiego stolika, zastanawiając się, kiedy nowo poznani odjadą,
pozostawiając Blankę tylko w jego towarzystwie. Ma jej wiele do opowiedzenia.
***
Lily czuła, że
to nie jest miejsce ani towarzystwo dla niej. Wszystko ją tu denerwowało. Od
natrętnych pijanych chłopaków poprzez muzykę do mugolskich trunków, które
budziły w niej obrzydzenie. Jak przystało na panią prefekt i pannę z dobrego
domu i w świecie czarodziejów wstrzymywała się od napojów alkoholowych, jednak
to, co pili ci mugole, było dużo bardziej śmierdzące i chyba szybciej uderzało
do głowy.
Niepotrzebnie
w ogóle przychodziła na to przyjęcie. Była tu wyobcowana. Stojąc w ogrodzie,
poddając swoją skórę działaniu przyjemnego letniego wiatru, próbowała ochłonąć
po starciu z jednym z nachalnych imprezowiczów.
- Lilka,
wszystko w porządku? – dobiegł ją głos Amy, jej dawnej znajomej, która z okazji
osiągnięcia pełnoletniości postanowiła zaprosić obie siostry na swoje przyjęcie
urodzinowe.
Zielonooka
przyszła głównie ze względu na Patunię. Miała nadzieję, że dojdzie tu do
sytuacji, podczas której miałaby szansę odnowić dawną łączącą je więź. Wciąż
łudziła się, że chociaż w najmniejszym stopniu da się to zrobić. Jednak gdy
tylko przybyły na miejsce, starsza z sióstr przepadła jak kamień w wodę, dając
rudowłosej wyraźnie do zrozumienia, że nie chce się pokazywać z nią przed
znajomymi.
- Tak, tak.
Wszystko ok. – Gryfonka uśmiechnęła się do jubilatki, odpowiadając na jej
pytanie. – Bardzo przyjemne przyjęcie – dodała, zdobywając szczyt swoich
nikłych umiejętności aktorskich.
Kiedyś bardzo
lubiły się z Amy. Ale kiedy zielonooka poszła do Hogwartu, czas oddzielił i
odzwyczaił je od siebie. Amy była niewysoką dziewczyną o pucołowatej buzi,
ładnym uśmiechu, dużych oczach i małym nosie. Miała długie ciemnoblond włosy,
miękko opadające na ramiona. Była nieco nieporadna, ale urocza i bardzo
sympatyczna. Nie można było tego samego niestety powiedzieć o jej znajomych, a
szczególnie tych płci męskiej.
Byli nachalni,
wulgarni i bezczelni. Byli tak okropni, że Lily z miejsca zatęskniła za
zdziecinniałym i nieco upierdliwym Potterem, który jednak zachowywał odpowiedni
dystans i nie był niebezpieczny. Z niemiłym dreszczem przypomniała sobie
groźne spojrzenie jednego z gości, kiedy próbowała odejść, a on nie chciał jej
wypuścić, namawiając ją, by poszła z nim na górę, gdzie były sypialki i
łazienka. Wtedy naprawdę przez moment się bała.
- Cieszę się,
że ci się podoba! – Amy uśmiechnęła się promiennie. – W takim razie idę dalej.
Pamiętaj, że za pół godziny po drugiej stronie ogrodu będzie tort – rzuciła na
pożegnanie, tanecznym krokiem odchodząc w stronę dwójki swoich przyjaciółek.
Letni wiatr
bawił się rudymi lokami dziewczyny, w oddali słychać było rechot żab i
pohukiwanie sów. Dziewczyna sączyła powoli sok pomarańczowy, zastanawiając się,
jakby potoczyło się jej życie, gdyby kilka lat temu nie otrzymała listu z
Hogwartu. Może byłaby taka sama, jak ci ludzie? Może nie straciłaby siostry…
Nie potrafiła
już sobie wyobrazić siebie jako mugolki. Nasiąknęła magią jak gąbka. Jej życie
zmieniło się tak bardzo, że nie potrafiła w żaden sposób przywołać dokładnych
wspomnień z beztroskich dziecięcych lat. Wszystko otaczała mgła czasu i
odzwyczajenia. Nie pamiętała, o czym marzyła będąc dzieckiem.
Jej miejsce
było w świecie czarodziei i doskonale o tym wiedziała, choć nie mogła
powiedzieć, by czuła się w nim szczęśliwa. Nigdzie nie czuła się szczęśliwa.
Wchodząc w nową rzeczywistość popełniła jeden podstawowy błąd: odizolowała się.
Zamknęła się
na obcych sobie ludzi, otwierając się jedynie na wiedzę, zupełnie odmienną od
tej, którą chłonęła we wcześniejszych szkołach.
Zamknęła swoją
osobę w ciasnych ramach regulaminu szkolnego. I mimo że zamierzony cel
osiągnęła – zdobywanie jak największej wiedzy i umiejętności, by pokazać, że
jest równa urodzonym w rodzinach magicznych – nie była szczęśliwa.
Najzwyczajniej
w świecie.
Wdrapała się
na szczyt jej spełnionych postanowień i z zawodem dostrzegła, że na horyzoncie
nikogo poza nią nie ma.
Cały czas
rozmyślała nad tym, co usłyszała w noc przed wyjazdem z Hogwartu, kiedy
potajemnie przysłuchiwała się rozmowie współlokatorek.
Nie mogła być
na nie zła. W końcu mówiły najszczerszą prawdę.
Poczuła uścisk
w gardle. Zapragnęła jednego: spróbować w końcu tego świństwa, którym upoili
się goście Amy. Może przetrwa dzięki temu do końca przyjęcia i może przestanie
w końcu rozmyślać o błędach, jakie popełniła… I może nawet dobrze się zabawi.
Zniknie
uczucie pustki. I może będzie tak, jak być powinno, kiedy ma się szesnaście
lat: to będą szalone wakacje. I kiedyś w końcu muszą nadejść piękne lata.
Czas na
zmiany, Evans – pomyślała i ruszyła w kierunku, z którego dochodziły głośne
śpiewy gości.
Naprawdę świetny blog :D Super piszesz :)
OdpowiedzUsuń