(opublikowano dnia 04.03.2011)
Lily przerzucała
zawartość kufrów i szafek. Była przekonana, że gdzieś tutaj powinno być to,
czego szukała i z chwili na chwilę coraz bardziej była wściekła, nie mogąc tego
znaleźć.
Parę minut temu
Evansówna zeszła do Pokoju Wspólnego, aby zebrać z dywanu swoją biżuterię i
wyrzucić skorupy po tej przeklętej szkatułce... Ale gdy spostrzegła, już w
dormitorium, brak swojego ulubionego wisiorka wróciła na dół i
zajrzała w każdy zakamarek, pod każdy mebel i każdą szczelinę w podłodze, gdy
nie pomogło jej nawet zaklęcie przywołujące. Nigdzie nie było śladu po srebrnym
serduszku, które tak lubiła... Nie nosiła go w szkole, bo pod szkolnym
mundurkiem, który zapinała zawsze pod samą szyję, i tak nie było go widać, ale
w wakacje się z nim nie rozstawała.
Miała też zamiar
założyć go na dzisiejszy bal, świetnie pasowałby do sukni. Poczuła niemiłe
ukłucie, gdy przypominała sobie, z jakim podekscytowaniem szykowała się na tę
uroczystość. A gdy pomyślała o Severusie, z którym planowała iść,
poza żalem odczuła też gniew. Tego wieczora zostanie w dormitorium.
***
Piąto- i siódmioroczni
szumnie nazywali „balem” małe przyjęcie, które organizowano w Hogwarcie od
raptem trzech czy czterech lat z okazji zakończenia SUMów i OWTUMów. W
rzeczywistości było to małe przyjęcie, z okazji którego dyrektor i opiekunowie
przymykali oko na ciszę nocną i otwierali przed uczniami na tę noc Wielką Salę
i dziedziniec. Uczniowie lubili mieć sposobność do odświętnego ubrania się,
zabawienia się razem… szczególnie siódmioroczni traktowali tę noc jako okazję
do pożegnania się ze sobą. Zawsze na koniec strumieniami lały się łzy
wzruszonych dziewcząt.
Czekający na Blankę
u podstawy schodów Larry przyglądał się postaci przyjaciółki, nie kryjąc
zdumienia. Dostojnym krokiem schodziła po schodach. Blanka nigdy nie należała
do piękności, choć jej wygląd z pewnością mógł uchodzić za intrygujący. Miała
egzotyczną urodę, ale przy tym bardzo ostrą, wręcz mało dziewczęcą. Zawsze
chodziła w spodniach, włosy przeważnie wiązała w ciasny kucyk, biegała w ciężkich sznurowanych butach i z całym poświęceniem grała w quidditcha, według Larry’ego, na
najcięższej pozycji. Dzisiaj wyglądała naprawdę wyjątkowo. Rozpuściła włosy i
delikatnie je pofalowała. Miała na sobie ciemnoturkusową sukienkę na cienkich
ramiączkach, z trójkątnym (dość głębokim, ale w granicach dobrego smaku)
dekoltem, dopasowaną w talii. Kolor tkaniny w świetnym stylu kontrastował z
opaloną skórą właścicielki. A na stopach połyskiwały czarne
lakierki na niebotycznie wysokich obcasach.
Młody Golden był pod
wrażeniem. Wizerunek Blanki, którą znał do tej pory zupełnie nie pasował, do
niesamowicie eleganckiej dziewczyny, która właśnie do niego podeszła.
- Matt, widzisz to
samo co ja? – oniemiały zapytał przyjaciela, który stał obok niego i patrzył na
Blankę z otwartą buzią.
- Cześć,
chłopaki... – powiedziała uwodzicielsko, nieco zachrypniętym głosem, który
można byłoby przypisać famme fatale.
- Eee... Co
zrobiłaś z Blanką Hewson?
Roześmiała się
serdecznie, a Larry, ku swojej uldze, rozpoznał śmiech tej zwykłej, znanej mu
od lat Blanki.
Dziewczyna
wyczarowała jakiś skromny, prosty kwiat, dokładnie w takim kolorze jak jej
suknia, i przypięła mu do butonierki.
- Idealnie! –
powiedziała z uśmiechem, podziwiając swoje dzieło.
- Bardzo ładnie
wyglądasz.
- Wiem –
powiedziała bezceremonialnie i uśmiechnęła się. - Ty też wyglądasz całkiem jak
człowiek.
To był moment, w
którym powinien był powiedzieć jakiś żart, rzucić jakieś błyskotliwe hasło, ale
nic nie przychodziło mu do głowy. Pozostawała jedna opcja:
- Idziemy? –
zapytał, podając jej ramię.
- A gdzie jest
Amelia? – wtrącił Matt, pytając Gryfonkę o swoją partnerkę.
- Jakiś dzieciak z
Ravenclawu ją zagadał po drodze. Wiecie jaka ona jest: nie umie spławić nikogo
od razu. Zaraz powinna tu być. To idziemy, tak? – zwróciła się do Larry’ego,
zawieszając dłoń na jego ramieniu.
Larry jednak nie
ruszył się z miejsca.
- Może poczekamy na
Amelię i wejdziemy w czwórkę? – Spojrzał błagalnie na Blankę. Ona jako jedyna
poza Matt’em wiedziała, co blondwłosy Krukon czuje do Szkotki.
Dziewczyna
przestąpiła z nogi na nogę, pod nosem warknęła coś w stylu „Dlaczego po prostu
do niej nie zagadasz, tylko się tak czaisz?”, ale posłusznie stała obok,
czekając na przybycie przyjaciółki. Ze znudzeniem zaczęła przyglądać się
uczniom zgromadzonym przed komnatą, w której miała odbyć się zabawa.
Larry poszedł za
jej przykładem.
Strojnie ubrani
hogwartczycy rozmawiali i śmiali się głośno, tworząc niesamowity hałas. Część
uczniów zadowoliła się mugolskimi ubraniami w eleganckim wydaniu, inni
przyodziali się w prawdziwe szaty wyjściowe. Wkoło panowała atmosfera
podekscytowania przesiąkniętego oczekiwaniem.
Jedni chłopcy
dyskutowali o najnowszych modelach mioteł, drudzy, dyskretnie bądź nie,
przypatrywali się koleżankom i zastanawiali się nad tym, jaki sposób na
zaczęcie rozmowy będzie najlepszy i najbardziej owocny.
Dziewczęta z
wypiekami na twarzy próbowały przekonać siebie nawzajem, że na pewno wyglądają
koszmarnie, bo nie zdążyły przygotować się do balu (choć żaden ze starannie
dobranych akcesoriów na to nie wskazywał). Każda z nich udawała skromną, w
duchu będąc przekonaną, że to właśnie ona będzie miała dziś największe
powodzenie.
Pod tym względem
Blanka była wyjątkowa. Na komplementy odpowiadała słowem „Dzięki” bądź „Wiem”,
a nie z kokieteryjnym uśmieszkiem oklepanym „No co ty, nie żartuj sobie ze
mnie, mam takie wory pod oczami i wyglądam grubo...”
Szturchnęła Larry’ego
w bok, wskazując mu brodą na schody i wtedy dostrzegł uśmiechniętą Amelię,
która właśnie wkroczyła do Sali Wejściowej i przyciągając wzrok wszystkich
uczniów płci męskiej, szła w ich kierunku.
Ona też wyglądała
powalająco, z tą różnicą, że Amelia zachwycała wszystkich swoją urodą na co
dzień. Nie było wątpliwości, że była najpiękniejszą dziewczyną w całej szkole.
Przecinała salę wejściową w zielonej sukience, idealnie dopasowanej do
zgrabnej, bardzo kobiecej sylwetki. Odwracało się za nią mnóstwo głów: chłopcy
patrzyli na nią i jej zaokrąglone kształty z nieukrywanym podziwem i
rozmarzeniem, dziewczyny natomiast przeważnie z zazdrością.
Była wyjątkowo
piękna. Oliwkowa zieleń sukni świetnie pasowała do jej brązowo-złotych,
lśniących włosów. Oszałamiała orzechowym spojrzeniem, a kręceniem bioder
hipnotyzowała jak najlepszym wahadłem.
Larry nie miał
wątpliwości co do tego, kto zostanie królową tego balu.
***
Severus stał w najciemniejszym
kącie sali wejściowej.
Zaciskał blade i
chude palce na marmurowej poręczy. Przygryzając wargi, starał się opanować
napięcie. Miał wrażenie, że gdyby ktokolwiek teraz go zobaczył, odczytałby
wszystkie jego emocje i myśli bez trudu. Miał rację. Jego ziemista cera
wydawała się mieć jeszcze bardziej niezdrowy odcień, nie mógł powstrzymać
drżenia ust.
Błagam cię, Lily, przyjdź! Przepraszam... Proszę… – powtarzał w myślach, jakby
było to wyjątkowo silne zaklęcie.
Niczego nie pragnął
tak, jak ujrzeć teraz uśmiechniętą Lily w szacie wyjściowej, która podeszłaby
do niego pewnym siebie krokiem. Tak bardzo chciał pojawić się z nią na tym
balu! To Lily zaproponowała, żeby poszli razem. Severus zawsze był zdania, że
gdyby jej znajomi się dowiedzieli o nich, popsułby jej reputację. Zawsze tak
mówił. Ale mimo wszystko postanowili iść razem. Tak bardzo się z tego cieszył!
Zniszczył wszystko jednym słowem...
Zobaczył jak
Huncwoci zbiegają ze schodów i wpadają do sali wejściowej, robiąc przy tym dużo
zamieszania i przyciągając zewsząd uwagę. Ślizgon poczuł obrzydzenie i
nienawiść. Remus i Peter gdzieś się rozpłynęli, podczas gdy James pocałował
jakąś dziewczynę i wszedł z nią za rękę do Wielkiej Sali, a Syriusz został przy
grupce innych wystrojonych uczennic i samą swoją obecnością dostarczał im
powodów do uciechy.
Severus poczuł
ucisk w brzuchu, zdał sobie sprawę, że zaciska pięści. To wszystko przez nich!
Ośmieszali go za każdym razem na oczach całej szkoły, ale to im nie
wystarczyło! Musieli doprowadzić do kłótni z Lily…
W głowie mu
huczało. Wiedział jedno: nigdy nie poczuje niczego tak silnego, jak nienawiść
do tej dwójki.
James, zanim
wszedł do sali, w której miał odbyć się bal, obejrzał się przez ramię. Zerknął
na Syriusza zagadywanego przez jakieś panienki. Potter uśmiechnął się do siebie
na widok tych głupiutkich istotek. I wtedy, kątem oka, dojrzał coś,
co przykuło jego uwagę. Ponad głową przyjaciela połyskiwała wlepiona w niego
para czarnych oczu. Wyraz tych oczu był nieprzenikniony i taki... groźny!
Poczuł niemiły dreszcz. Nie widział twarzy tej osoby, bo skrywała się w cieniu,
ale od razu rozpoznał to spojrzenie. Nikt inny nigdy nie patrzyłby na niego z
takim wstrętem i nienawiścią. Ale tym razem w tych czarnych jak węgiel
tęczówkach dojrzał jeszcze coś: żal. Przełknął głośno ślinę.
Zrozumiał, że nigdy
nie zapomni tego spojrzenia.
- Jim, coś się
stało? – Dziewczyna, z którą szedł, spojrzała w tym samym kierunku, co on. –
Widzisz tam coś?
- Nie. Coś mi się
przywidziało – stwierdził obserwując plecy chudej sylwetki ubranej na czarno,
zbiegającej po chodach prowadzących z sali wejściowej do lochów.
***
Czerwcowe noce były
ciepłe. Przepełnione wilgotnym, pobudzającym powietrzem i lekkim wiatrem. Mogły
być wspaniałą porą na spacery we dwoje w świetle księżyca, mogły też być
inspiracją i natchnieniem dla artystów. Dla jednych były najlepszym momentem na
potajemne poznawanie nieprzemierzonego Hogwartu, a dla innych… były powodem do
płaczu.
Bo jak tu się
zachwycać pięknem czerwcowego zmierzchu, kiedy jest on kolejną bezsenną nocą
wypełnioną nieprzyjaznymi myślami? Kiedy z chwili na chwilę człowiek czuje się
coraz bardziej samotny pośród rechotu żab i rześkiego wiatru? Kiedy brakuje
obok czyjejś ciepłej, przyjaznej dłoni, a zastępują ją myśli wypełnione
samokrytyką i pragnieniem zmiany swojego życia, która wymaga od nas zbyt dużo
odwagi? Kiedy nie mamy sił na zmiany, ale jednocześnie czujemy, że bez nich
sami się wyniszczamy?
- Lily, a ty nie na
balu? - rozległo się po niemal opustoszałym Pokoju Wspólnym Gryffindoru.
Ruda osóbka
schodząca ze schodów, usłyszawszy te słowa, wystraszyła się i prawie zleciała z
ostatnich stopni.
- Przepraszam, że
cię wystraszyłem... – powiedział ktoś, podtrzymując ją.
- Nie myślałam, że
ktokolwiek tu jeszcze będzie...
Jedynym źródłem
światła w całym pomieszczeniu był wygasający ogień w kominku. Lily zmrużyła
oczy, aby lepiej przyjrzeć się zacienionej postaci. Uśmiechnęła się delikatnie
rozpoznawszy twarz Franka Longbottoma – prefekta szkoły.
Sam powinien bawić
się najlepsze, ale Lily wiedziała, że chłopak ma żałobę po ojcu.
- Dlaczego nie
poszłaś? – zapytał troskliwie. – Stało się coś?
- Hm...
posprzeczałam się z osobą, z którą miałam iść i tak jakoś wyszło... – po głosie
zielonookiej było słychać, że niedawno płakała.
- Chcesz
porozmawiać?
Lily westchnęła.
Nareszcie natrafiła na dojrzałą osobę godną zaufania. Frank był
najcudowniejszym chłopakiem, jakiego znała. Najbardziej troskliwym i
opiekuńczym. W końcu może się komuś wyżalić.
Usiedli na ogromnej
kanapie przed kominkiem, do którego dorzucili trochę drewna, a potem słowa
popłynęły już same.
***
Mimo tego, że było
grubo po północy, w dużej komnacie tuż obok Wielkiej Sali aż roiło się od
uczniów. Przy ścianach porozstawiane były okrągłe stoliki z poczęstunkiem, a
środek pomieszczenia zamienił się w parkiet. W miejscu gdzie w klasach
zazwyczaj stała katedra dla nauczycieli, teraz stał ogromny gramofon i kilka
dziwnie wyglądających drobnych instrumentów, które same grały.
Przyjaciele z
piątego roku zaśmiewali się w głos, obserwując Syriusza tańczącego z profesor
McGonagall. Kobieta z przerażoną miną i wypiekami na twarzy próbowała nadążyć
za bardzo szybkimi i rytmicznymi krokami ucznia, dla którego taniec
najwyraźniej był żywiołem. Utwór powoli się kończył, co przynosiło czarownicy
niemałą ulgę. Nie, żeby nie lubiła tańczyć czy nie przepadała za swoim uczniem,
Blackiem, ale jednak kilka minut poważnego obawiania się o swoje zdrowie, a
nawet życie, dostarczyło jej zbyt dużo adrenaliny naraz.
- A ja wciąż nie
mogę w to uwierzyć! – Tatiana uśmiechnęła się przebiegle, gdy piosenka dobiegła
końca, a do niej, Pottera i Blanki wrócił Syriusz, który profesor McGonagall
doprowadził do szkarłatnoczerwonych rumieńców (choć fakt faktem, że chyba nieco
pomógł mu w tym tajemniczy napój, którego nie było na uczniowskich stolikach, a
zagościł na stole opiekunów) i nieomal do palpitacji serca.
Tatiana w swojej
bardzo dziewczęcej szacie wyjściowej w kolorze różu usilnie próbowała wskoczyć Blackowi
na barana.
– Wielki Syriusz
Black przyszedł na bal z okazji zakończenia egzaminów zupełnie sam? –
kontynuowała.
- Postanowiłem
przyjąć rolę wolnego strzelca – uśmiechnął się łobuzersko. – Patrz, tu się aż
roi od pięknych dziewczyn, które przyszły same...
- Zwierzyny dużo,
ale chyba brakuje ci strzał, co? – Blanka uniosła wysoko brwi i spojrzała
przebiegle na Gryfona.
- Moimi strzałami
są olśniewający uśmiech, błyskotliwe poczucie humoru i w ogóle wrodzony urok
osobisty.
Zatrzepotał
rzęsami. Tatiana parsknęła śmiechem, Blanka, po raz kolejny, z politowaniem
uniosła brwi i tylko James zdawał się nie słyszeć rozmowy przyjaciół. Całe
dzisiejsze popołudnie był dziwnie wyobcowany i zmarkotniały.
Patrzył smętnie w
tylko sobie znany punkt. Syriusz dostrzegł nietęgą minę przyjaciela kątem oka.
Znał go jak nikt inny i bez problemu wyczytał z jego twarzy, że chciał mieć
przez chwilę spokój.
- A Larry gdzie
polazł? – zapytał Łapa Blankę.
- Przypudrować
nosek – zażartowała wskazując brodą w kierunku wyjścia.
- To chodź,
zatańczymy. Grają moją ulubioną piosenkę – powiedział, wstając i wyciągając do
niej dłoń, gdy rozbrzmiały pierwsze sekundy jakiegoś bardzo żywiołowego, rock’n
rollowego utworu.
Już po chwili
wirowali ze śmiechem po parkiecie w rytm skocznej piosenki, tak brawurowo, że
wszyscy w obawie o swoje zdrowie ustępowali im miejsca na parkiecie.
Okularnik jednak
nie zdążył nawet się zorientować, że, tak jak chciał, pozostał sam (Tatiana w
swoim stylu zapadła się pod ziemię), gdy wróciła jego partnerka, która niedawno
została porwana do tańca przez jakiegoś przystojnego Ślizgona. Nie miał ochoty
teraz z kimkolwiek rozmawiać ani, tym bardziej, tańczyć. Choć przez chwilę
chciał pobyć sam. Cały dzisiejszy dzień mógł zaliczyć do jednych z najbardziej
koszmarnych w swoim życiu. Czuł, że eksploduje, jeżeli chociaż na chwilę nie
odpocznie w samotności od udawania, że wszystko jest w porządku.
- Hm, Julio... –
zaczął mówić do dziewczyny, ale ta mu nagle przerwała.
- Nie jestem
żadna Julia, mam na imię
Lidia! – wrzasnęła oburzona.
- Tak, wiem –
skłamał.- Przepraszam cię bardzo... Język zaczyna mi się plątać... Chciałem
tylko powiedzieć, że muszę się trochę przewietrzyć. Przepraszam jeszcze raz. Za
dziesięć minut jestem znowu…
Jak mogłeś
zapomnieć jak ma na imię, idioto? Aby ją udobruchać,
cmoknął ją w policzek i ruszył ku wyjściu. Przynajmniej nie
powiedziałeś do niej „Lily”.
***
Gdy tylko rudowłosa
osóbka usłyszała skrzypnięcie zamykanych drzwi do dormitorium, w którym
mieszkał Frank, wstała. Budząc Grubą Damę, wyszła na zimny korytarz, po którym
niosło się ciche echo muzyki.
Po rozmowie z tak
dobrze znanym jej prefektem czuła się o wiele lżej. Nie miała zamiaru już
płakać, czuła się dużo silniejsza.
Zeszła do Sali
Wejściowej. Dostrzegła, że dziedziniec jest otwarty, ruszyła więc w tamtym
kierunku. Usiadła na jednej z ławek i rozejrzała się. Oddychając głęboko, w
blasku księżyca oraz w światłach wydostających się przez okiennice Hogwartu
dostrzegła grupę Puchonów rozmawiających o czymś żywo gestykulując, pojedynczych
uczniów, którzy najwyraźniej tak jak ona, potrzebowali nieco świeżego
powietrza, oraz dwóch nauczycieli pykających fajki.
Z rozkoszą wdychała
świeże powietrze. Usłyszała szelest i zobaczyła, że na ławce obok niej
wylądowała maleńka sówka. Do nóżki miała przywiązaną karteczkę, odwiązała
liścik, a sówka natychmiastowo odleciała.
Lily długo
wpatrywała się w kartkę, zanim w ciemnościach zdołała odczytać słowa na niej
zapisane.
Spotkajmy się za
pięć minut w pustej klasie obok sali eliksirów.
Żadnego podpisu.
Nic, tylko to jedno zdanie. Pismo było drobne i dziwnie znajome. Na
początku miała wrażenie, że to pismo Severusa, ale później stwierdziła, że
litery są zbyt czytelne na pismo, od paru godzin już byłego, przyjaciela.
***
James wychodził z
Wielkiej Sali, mając zamiar skierować się na dziedziniec, gdy kątem oka
dostrzegł, jakże znajomą, rudą dziewczynę schodzącą do lochów.
Zawahał się chwilę.
Nie mógł oprzeć się ciekawości!
***
Minęła salę
profesora Slughorna, zatrzymała się przy kolejnych drzwiach. Były delikatnie
uchylone, pchnęła je, a zawiasy głośno zaskrzypiały. Po lochach rozniosło się
echo. Gdy weszła do środka, zaatakowała ją wszechogarniająca
ciemność. Zakołowało jej się w głowie, nie widziała zupełnie nic. Zamrugała
kilkakrotnie oczami, a te powoli zaczęły przyzwyczajać się do braku światła.
Klasa skąpana w czerni nabierała coraz wyraźniejszych kształtów.
Nikt nie przyszedł – pomyślała,
nie dostrzegając żadnej osoby. Mimo to miała dziwne wrażenie, że nie była sama
w tym pomieszczeniu. Dla pewności zapytała:
- Jest tu kto?
Nie padła żadna
odpowiedź. Odwróciła się na pięcie i już naciskała klamkę, aby wyjść, kiedy
poczuła, że ktoś łapie ją za rękę. Krzyknęła przestraszona, oglądając się za
siebie.
- Lily – zaczęła
osoba, która ją zatrzymała, a dziewczyna w roztrzęsionym i bardzo nieśmiałym
głosie rozpoznała Snape’a. – Ja... ja nie wiem co mam powiedzieć... Dziękuję,
że przyszłaś.
- Puść mnie –
warknęła.
Severus nie
posłuchał, więc sama wyszarpnęła dłoń z jego uchwytu.
- Lily. Czy... –
chłopak chciał o coś zapytać, ale Evansówna mu przerwała.
- To było twoje
pismo? – zapytała szorstko, zupełnie lekceważąc próby Severusa w przeproszeniu
jej. – Masz inne.
Chłopak westchnął
cicho.
- Tak. Pisałem to
jedno zdanie przez dziesięć minut... – wymamrotał i uśmiechnął się bardzo
nieśmiało, ale kiedy spostrzegł, że Lily ma zaciętą minę, a jej zazwyczaj
wesoło błyszczące oczy teraz patrzyły na niego wrogo, uśmiech spełzł mu z ust.
Zgarbił się jeszcze bardziej, chciał jej cos powiedzieć, przeprosić ją jakoś...
Ale bał się, że powie coś nieodpowiedniego i dziewczyna całkowicie go skreśli.
Nie wiedział, że
niecałe pół godziny temu, siedząca w pokoju wspólnym Gryfonów, ta rudowłosa
dziewczyna już go skreśliła. Zrobiła to definitywnie i nieodwracalnie.
Panna Evans znów
odwróciła się w kierunku drzwi, chcąc wyjść, ale i tym razem jej towarzysz
okazał się szybszy. Złapał ją za ramiona i przyparł do ściany. Nawet nie
wiedziała, że ma tyle siły.
- Lily, błagam cię,
nie rób mi tego! Zrobię wszystko, czego tylko chcesz! – szeptał błagalnie. –
Przecież wiesz, że... że cię kocham... – dokończył z naciskiem, czarne oczy
błysnęły czymś, co wskazywało na słabość, a może nawet na wzruszenie. Może to
były łzy?
***
James biegiem
pokonywał plątaninę korytarzy w lochach, kierując się ku górze, z której
dochodziły przytłumione dźwięki jakiejś żywej piosenki.
Nie mógł uwierzyć w
to, co przed chwilą słyszał. Czuł gorąco na twarzy i ucisk w gardle. Podniósł
rękę, chcąc poluzować krawat, kiedy przypomniał sobie, że przecież zostawił go
przy stoliku w Wielkiej Sali. Co w takim razie przeszkadzało mu swobodnie
oddychać? Dławiło go nieznane mu do tej pory uczucie. Mieszanina wściekłości,
poczucia winy i... wstydu.
W jednym momencie
zrozumiał, dlaczego Lily zawsze broniła Severusa i innych Ślizgonów przed jego
kpinami, mimo że wszyscy inni zgodnie zaśmiewali się do rozpuku. Wtedy myślał,
że robi to z przekory, żeby mu dokuczyć. I stawał się coraz pewniejszy siebie w
jej towarzystwie, bo przecież kiedy dziewczyna robi na przekór chłopakowi,
kiedy chce się z nim droczyć, to chyba jest w nim zakochana, prawda? PRAWDA?!
Zatrzymał się.
Oparł czoło o zimną ścianę lochów. Miał wrażenie, że w czaszce bulgocze mu
lawa. Nie mógł pojąć, jak mógł być tak głupi!
Przypomniał sobie,
jak Tatiana twierdziła, że zgubiła się w Hogwarcie, a szukając drogi powrotnej,
weszła do jakiejś ogromnej, ale nieczynnej od dawna toalety. Twierdziła, że
widziała Lily i Severusa jak siedzieli tam razem nad jakimiś książkami, śmiejąc
się w głos. „No mówię wam! Tacy byli sobą zajęci, że nawet nie zauważyli jak
weszłam.” Nie uwierzył jej wtedy.
Czyli już od dawna się razem spotykali – myślał
uderzając czołem w zimne mury zamku. – A ty nic nie zauważyłeś! Nic nie zrozumiałeś!
***
W
ciemnej, pustej klasie w lochach na parapecie siedział samotnie pewien
chłopiec. Jego zaczerwienione od usilnie powstrzymywanych łez oczy wpatrywały
się smutno w gwieździste niebo. Wciąż piekła go twarz, po tym jak spoliczkowała
go pewna dziewczyna. Odcisnęła na jego skórze wszystkie pierścionki.
Pomasował się po
obolałej części twarzy.
- Dobrze ci tak –
wyszeptał do swojego odbicia w szybie. – Nie mogłeś się powstrzymać? Musiałeś
ją znów pocałować?
Świetny blog ;)
OdpowiedzUsuńMiło mi, mam nadzieję, że zabawisz na dłużej :]
Usuń