Tatiana ocknęła się wczesnym porankiem, gdy na zewnątrz
było jeszcze zupełnie ciemno. Zsunęła bose stopy na podłogę. Na łóżkach obok
wciąż pogrążone w głębokim śnie leżały jej współlokatorki. Najbliżej spała
Septima, jej szczupła wysoka sylwetka i czarne fale włosów wyraźnie odznaczały
się w jasnej pościeli nawet w ciemności. Tatiana zawsze zazdrościła jej figury.
Dalej pochrapywała Felicja, naiwna, ale bardzo sympatyczna mugolaczka. Łatwo
było ją nabrać i wmówić jakiś wymyślony czarodziejski zwyczaj, a niczego
nieświadoma Gordon szybko łapała haczyk, z czego skrzętnie korzystali swego
czasu Huncwoci i prawili jej niezbyt mądre psikusy. Nigdy nie boczyła się na
nich specjalnie długo, ale zdecydowanie ograniczyła już swoje zaufanie do
rówieśników z Gryffindoru. Naprzeciw Felicji na brzuchu drzemała Izabela
Belmont, najmniej lubiana przez Tatianę Krukonka. Zwyczajnie złośliwa i
zarozumiała kujonka. Kiedy już zdarzyło jej się wychylić spoza książek, to
zazwyczaj po to, by coś wytknąć Tatianie lub ją upomnieć.
Najdalej znajdowała się Brenna, przybrana siostra Bairre
Moran, o której Domogarow bez zawahania mogła powiedzieć, że była najlepszą
zawodniczką w drużynie Krukonów, jaką miała okazję oglądać przez sześć lat
pobytu w Hogwarcie. Brenna natomiast nie wykazywała choćby najmniejszego
zainteresowania grą, za to była piekielnie uzdolnioną uczennicą, do tego
ambitną i zawziętą osobą. Charakterem przypominała nieco Blankę, choć bez
wątpienia Brenna była prawdziwą Krukonką z krwi i kości. Powiedziała kiedyś
Tatianie, że jej imię oznacza w języku celtyckim „kruka” i „kruczowłosą” zaś
nazwisko Cahan to określenie bitwy lub wojowniczki. Dziewczyna spała
niespokojnie, co rusz przekręcając się z boku na bok. Jej czarne krótkie włosy
falowały przy każdym ruchu.
Może walczy przez
sen – uśmiechnęła się do swoich myśli Tatiana i przemknęła cicho koło łóżek
dziewcząt, kierując się w stronę okna. Delikatnie uchyliła ciężką granatową
zasłonę i aż stęknęła z niezadowolenia. Na zewnątrz, mimo ewidentnej
kalendarzowej wiosny, szalała wichura niosąca ze sobą deszcz i śnieg, który
natychmiast topniał i zamieniał błonia Hogwartu w bagna. W perspektywie takiej
pogody ciężko było jej się cieszyć z dzisiejszego treningu. Zrezygnowana
narzuciła na siebie różowy puchowy szlafrok i zeszła cicho do łazienek.
Po paru minutach stała naga i mokra przed zaparowanym
lustrem. Przetarła je dłonią i przyjrzała się sobie. Znowu przytyła. Miała co
prawda drobną buzię i szczupłe ramiona, przy tym niemal kompletny brak biustu,
ale wszystko nadrabiała puszystością pupy i krótkich nóżek. Nienawidziła swojej
niskiej i pyzowatej sylwetki. To pewnie przez nią wciąż nie potrafiła
zainteresować sobą żadnego chłopaka.
Odganiając od siebie myśli, którym nie lubiła ulegać,
osuszyła zaklęciem włosy i pospiesznie się ubrała. Przechodząc przez pokój
wspólny, przypominający raczej zamkową jadalnię, zarejestrowała kątem oka burzę
rudych loków należących do Bairre. Dziewczyna siedziała przy stole,
przeglądając jakąś książkę i sporządzając notatki. Najwyraźniej nie chciała
zostawać intelektualnie w tyle za starszą siostrą. Wtedy odezwała się krukońska
część Tatiany i sprawiła, że zrobiło jej się trochę wstyd. Nie pamiętała już,
kiedy ostatnio przyłożyła się do nauki. Przy stole po przekątnej od Bairre
siedziała także Pince, znana wszystkim Krukonom dziwaczka z siódmego roku. Ciężko
było spotkać ją w Pokoju Wspólnym, zazwyczaj przesiadywała w bibliotece bądź
zaszywała się w dormitorium. Jej starsza siostra z Hufflepuffu była kiedyś wspaniałą
ścigającą i kapitanką Puchonów, zaś młodsza Pince z Ravencalwu, cóż, uznawana
była po prostu za dziwoląga. Notowała coś zawzięcie w czarnym notesiku, nie
zwracając uwagi ani na Moran ani na Tatianę.
Tatiana pomachała z daleka Bairre i obiecując sobie, ze po
treningu odrobi pracę dla McGonagall, skierowała się w stronę dormitoriów
chłopców. Zatrzymała się przed drzwiami z tabliczką głoszącą wszem i wobec, że
stoi przed sypialnią szóstego roku.
Nie miała co ze sobą zrobić, nie umiała sobie tego dnia
znaleźć miejsca. Własne łóżko postawiło ją na nogi głupimi snami mimo tak
bestialsko wczesnej pory. Najlepszą opcją wydawała jej się więc wizyta u
Matt’a. Nie chciała jednak budzić chłopców i tylko delikatnie zachrobotała
paznokciami w drzwi, bez większych nadziei, że ktoś jej utworzy. Ku swemu
zdziwieniu usłyszała chrzęst zamka i w drzwiach stanął Andy, pałkarz Kurkonów.
– Nie śpisz już? – zapytała zaskoczona, widząc, że jest
całkowicie ubrany i rozbudzony.
– Chciałem powtórzyć zaklęcia dla Flitwicka, bo po
treningu już pewnie nie będę miał do tego siły.
Zrobiło jej się jeszcze bardziej głupio.
– A Matt?
– Chłopaki jeszcze śpią – dodał, ale mimo to wpuścił ją do
środka, sam zaś wyszedł, żegnając ją uśmiechem.
Minęła łóżko Larry’ego, którego ogromne owłosione stopy
wystawały poza materac. Chrapał, wcale nie tak cicho. Było jeszcze sporo czasu
do śniadania i blondyn spokojnie odsypiał kolejną zarwaną na naukę noc.
Stąpając cicho, Tatiana podeszła do łóżka śpiącego na
brzuchu Mullena i nachyliła się nad brązowymi, sterczącymi we wszystkie strony
lokami chłopaka.
– Matt – szepnęła, dotykając jego ramienia.
To wystarczyło, miał lekki sen. Przewrócił się na plecy,
spoglądając na nią nieprzytomnie spod gąszczu brązowych loków i brwi. Dla
Tatiany zawsze był uroczym brzydalem. Podrapał się po orlim nosie, mrucząc
ciche „hmm” zakończone znakiem zapytania.
– Smutno mi jakoś – odmruknęła, choć było jej głupio, że
przerywa mu sen z tak błahego powodu.
Chłopak uśmiechnął się dobrotliwie spod półprzymkniętych
powiek i posunął się na bok, robiąc miejsce na materacu.
– Chodź tu, waćpanno.
Przytulił ją, gdy położyła się obok niego i powoli znów
zaczął zasypiać.
To jej wystarczyło. Nie chciała rozmawiać, żaden chłopak
nie zrozumiałby głupich wahań nastroju typowych dla dziewcząt, ale za to
objęcia zawsze miały uspokajającą i pozytywną moc. Wtulając się w jego szarą
piżamę i wsłuchując w głęboki spokojny oddech, sama zaczęła odpływać w sen.
***
Matt siedział ze spuszczoną głową, krzyżując ręce na piersi.
W zamyśleniu obgryzał dolną wargę, patrząc tępo w posadzkę. Nawet nie trudził
się, by wyłapywać choćby co dziesiąte słowo profesora Binnsa. Lekcja dopiero co
się zaczęła i jego wypowiedź i tak ginęła w szumie powodowanym przez krzątającą
się garstkę studentów. Tylko nieliczni zdecydowali się na kontynuację historii
magii i w zdecydowanej większości byli to ci, którzy, nawet nie siląc się na
słuchanie ducha profesora, dobrze orientowali się w dziejach czarodziejów i
liczyli na łatwe zdanie dodatkowego owutema.
Drzwi do sali otworzyły się i do środka bezszelestnie
wślizgnęła się spóźniona Blanka. Wymierzyła pstryka w ucho Tatianie siedzącej
przy drzwiach, między Remusem a Brenną, i zginając się w pół, aby za bardzo nie
rzucać się w oczy, dotarła do swojej ławki, którą dzieliła z Matt’em. Na
powitanie wbili sobie po kuksańcu. Blanka wyjęła z torby jabłko, najwyraźniej pełniącego
funkcję śniadania, na które zaspała. Z roztrzepanymi włosami i okropnie podpuchniętymi
oczami wyglądała, jakby dopiero co wstała z łóżka, jednak w końcu wydawała się
być w lepszym humorze niż ostatnimi czasy. Szkoda, że Matt będzie zmuszony
zaraz go jej popsuć.
Ale nie musiał się nawet odzywać. Wystarczyło, że na niego
spojrzała z wypchaną buzią, trąc knykciami ropę z oka, i już wiedziała, że coś
jest nie tak.
– Coo? – wydusiła z
trudem, przegryzając wielki kęs jabłka.
– Nie czytałaś
dzisiaj prasy, prawda? – zapytał, choć odpowiedź była oczywista.
Pokręciła przecząco głową.
Podał jej Proroka, starając się nie mieć przy tym miny
bardziej zbolałej niż to konieczne. Porwała mu gazetę z rąk i zaczęła czytać.
Nie musiała szczególnie długo szukać interesującego ich artykułu, już okładka
obwieszczała wszystko wszem i wobec wielkimi tłustymi literami.
Od zawsze na historii magii zajmowali się rozwiązywaniem
coraz to bardziej złożonych krzyżówek i łamigłówek. Kiedyś nawet dla zabawy
opracowywali swój własny system szyfrowania. Ostatnio porzucili to zajęcie na
rzecz dyskutowania o sytuacji w świecie czarodziejów. Pozornie nic wielkiego
się nie działo. Jednak niektóre wypadki były naprawdę zastanawiające. Jak to
zniknięcie i późniejsze samobójstwo O’Connora. Albo zaginięcie ojca Rachel
White, który również był znaczącą postacią wśród dyplomatów Ministerstwa. Mówiono,
że uciekł z kochanką, ale rodzina nie chciała dać temu wiary. Przez pewien czas
miał wrażenie, że Blanka na siłę próbuje połączyć ze sobą wszystkie dziwne
wydarzenia, że uparła się, aby znaleźć we wszystkim wspólny wątek. I choć
czasem to, co mu konspiracyjnym szeptem mówiła, brzmiało sensownie, to i tak
nie chciał dać się zwariować i sądził, że większość wydarzeń należałoby
potraktować jako przykry zbieg okoliczności. Jednak ostatnio uderzyła go
różnica, jaką odnotował między gazetami mugolskimi, które wciąż śledził, a
czarodziejskimi. Prorok na
poważniejsze tematy schodził jedynie wtedy, gdy zaginął ktoś znaczący, jak w
przypadku O’Connora. Natomiast prasa Wielkiej Brytanii co rusz informowała o
jakichś dziwnych, niewyjaśnionych wypadkach. A to o jakichś nieoczekiwanych,
wyjątkowo gwałtownych i niszczycielskich chwilowych podmuchach wiatru
przechodzących przez uliczkę, która de facto znajdowała się w okolicach
Dziurawego Kotła, a to o kolejnym zniknięciu jakiejś samotnej ekscentrycznej
staruszki albo o zawaleniu się ni stąd ni zowąd sklepiku, którego konstrukcji
nie można było nic zarzucić. Prasa niemagiczna długo rozdmuchiwała temat jego
podpalonego sierocińca, nie mogąc znaleźć odpowiedzi na przyczynę pożaru. A
Prorok wtedy jedynie raczył poinformować w średnio rzetelnym artykule o
zaistniałym incydencie i zajął się natychmiast rozgrywkami Ligi Quidditcha oraz
koncertem słynnej wokalistki.
Matt pamiętał doskonale kolorowe wiadomości w małych
telewizorkach, w których długo mówili o laserowych smugach, które przecięły
pewnej pochmurnej nocy powietrze na obrzeżach Londynu, twierdząc, że mogły to
być dowody na istnienie UFO. Wtedy przejął się także i Prorok. Trąbili głośno o
pojawieniu się złowieszczego symbolu czaszki z wężem nad zgliszczami domu starej
czarownicy. Pojawił się również wywiad z kobietą, która twierdziła, że
identyczny znak widziała w miejscu wypadku, w którym zginął jej brat. Prasa
nazwała wtedy ów symbol Mrocznym Znakiem. Matt naprawdę się wtedy bał. A potem
temat nieoczekiwanie ucichł… jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. W
międzyczasie słyszało się o zaginięciach czy dziwnych wypadkach, ale Prorok nie
podawał żadnych informacji, więc te pogłoski pozostawały jedynie w sferze
plotek.
Aż do dzisiaj. Dziś rano dziennikarka Margery Fenwick
przyprawiła o gęsią skórkę wielu czarodziejów swoim artykułem traktującym o
wydarzeniach z ostatniej doby. Jednej nocy pojawiły się na niebie aż dwie
zielone czaszki. Jedna nad domem młodego pomocnika Wizengamotu, a druga nad
chatką, której właścicielka wciąż miała nieustaloną tożsamość. W obu
przypadkach w środku znaleziono martwych lokatorów. W sumie trzy ciała. I dwa
te przeklęte Znaki. Matt nie chciał myśleć, co to wszystko może oznaczać.
Blanka skończyła czytać, wyprostowała się i spojrzała na przyjaciela.
Miała zaciętą minę, choć, Matt mógłby przysiąc, dostrzegł w jej oczach iskierkę
strachu. Wszyscy, którzy tylko mieli dzisiaj czas zajrzeć do prasy, byli
wystraszeni i zdezorientowani. A ci, którzy nie mieli wcześniej na to czasu i
dopiero nadrabiali zaległości w najświeższych informacjach, jak Blanka,
reagowali podobnie. Śniadanie w Wielkiej Sali przebiegło w ponurym szmerze.
Ciężko mówić o całkowitej ciszy, ale z pewnością wystraszone szepty nie
należały do codziennej gadaniny, jaka towarzyszyła szykującym się na lekcje
uczniom.
Gryfonka westchnęła dziwnie i przekartkowała dalsze
strony.
– Dwa Mroczne Znaki dziś w nocy i jeden ponad pół roku
temu. W sumie trzy wypadki… – zaczęła mówić, jednak Matt wpadł jej w słowo:
– Trzy, o których wiadomo, Blanka. Była kiedyś mowa o
domniemanym pojawieniu się tego cholerstwa, ale nie było żadnych dowodów poza
zeznaniami jednej kobiety. Pamiętam, jak dziś.
– Właśnie do tego zmierzam – szepnęła. – Trzy, o których
mamy pewność i czwarty, o którym mówiono. Jak myślisz… – zaczęła, ale uciszył
ją, uniesieniem ręki.
Nawet nie chciał myśleć o tym, ile znaków pojawiło się w
rzeczywistości.
Za bardzo bał się tego, co będzie, jeśli okaże się, że
parę dni temu Blanka miała rację i że będzie coraz gorzej? Kiedyś jej słowa
przypominały mu przepowiednie starej wróżki z Pokątnej, która zwykła wypowiadać
na głos swoje katastroficzne wizje niezależnie od tego, czy ktoś jej słuchał
czy nie. Trochę się wtedy podśmiewywał z czarnowidztwa Gryfonki, teraz jednak
nie było mu już tak od śmiechu. Rozejrzał się po klasie, a jego wzrok zatrzymał
się na dłużej na Tatianie, która również patrzyła przed siebie jakoś smętnie.
Ich spojrzenia skrzyżowały się, kiedy podniosła na niego swoje wielkie fiołkowe
oczy.
I nie było w nich ani iskierki z tego ciepła i optymizmu,
które zawsze tak poprawiały mu humor i dodawały otuchy.
***
– Jeszcze raz! – zażądała Rosmerta.
Syriusz uśmiechnął się pod nosem, po raz czarty ułożył w
dłoniach trzy karty, pokazując je barmance, po czym szybkimi ruchami rozłożył
je na barze. Spojrzał na nią pytająco.
– Ta – oznajmiła, nieznoszącym sprzeciwu tonem, wskazując
na kartę leżącą po środku.
Syriusz z pokerową twarzą posłusznie ją odsłonił.
Dziewiątka trefl. Uśmiechnął się cwaniacko, wskazując na lewą kartę, którą
okazał się być poszukiwany przez Rosmertę król pik.
Dziewczyna z poirytowaniem chlasnęła otwartą dłonią w
blat. Nie umknął syriuszowej uwadze fakt, że jej obfity biust cudownie przy tym
ruchu zafalował.
– To co, chyba wygrałem jakieś piwo? – zapytał unosząc
brew i uśmiechając się półgębkiem. Posłała mu spod rzęs na poły obrażone na
poły zadziorne spojrzenie i odeszła do czekających na nią przy ladzie klientów.
Syriusz odchylił się na wysokim barowym krześle do tyłu, tasując karty i
uważnie przyglądając się barmance.
Wyrwanie się do Hogsmeade było chyba najlepszym pomysłem co
najmniej od tygodnia. Dość miał już siedzenia w zamku, gdzie ostatnio nie
dogadywał się z nikim. Dziś rano pochlał się nawet z Jamesem. Z Blanką już od
kilku dni byli na siebie poobrażani i w sumie nie wiadomo było kto na kogo
bardziej. Tęsknił nieco za jej towarzystwem, jednocześnie będąc zbyt dumnym i
zbyt złym na nią i jej chłopaka, żeby zdobyć się na normalną rozmowę. Dlatego
już dwa razy towarzyszył jej w nocy jako pies, kiedy dostrzegał na mapie
osamotnione nazwisko Hewson w Pokoju Wspólnym. Dobrze było leżeć obok z łbem na
blankowych kolanach i być głaskanym przez jej szorstkie dłonie. Jako Wąchacz
miał u niej nieporównywalnie większe przywileje od Syriusza. Miał ubaw z jej
dziecinnej radochy, kiedy podawał jej łapę lub wykonywał jej komendy, by za
drugim razem zrobić kompletnie na przekór. Zastanawiał się, jak długo to
jeszcze potrwa, zanim dogada się z przyjaciółką w swojej codziennej postaci.
Do tego Angelina boczyła się na niego za urodziny, o
których po prawdzie zapomniał. Choć między Merlinem a prawdą, nie miało to dla
niego większego znaczenia. Ta śliczna dziewczyna obchodziła go tyle, co
zeszłoroczny śnieg i doskonale wiedział, że jest to obustronny układ. Między
nimi nie było chyba żadnej więzi. Nie potrafił być o nią nawet w najmniejszym
stopniu zazdrosny. W poważaniu miał to, ilu chłopaków oglądało się za tą
urodziwą Mulatką. Jeśli któregoś z nich by na czymś przyłapał, to potraktowałby
go urokiem albo obił gębę dla czystej przyjemności, a nie z zazdrości. Angelina
też nie żywiła do niego żadnych głębszych uczuć, tego był pewien. Chyba nawet
nie potrafiłby ich nazwać parą. Podobali się sobie fizycznie. I tyle.
Spotykali, by razem zabić nudę i znaleźć odrobinę przyjemności. Ślizgonka była
inteligentną dziewczyną, ale wspólny język odnajdywali jedynie dosłownie,
natomiast metaforyczny sens pozostawał niezmiennie nieosiągalny. Ale mimo to,
jej fochy wcale nie poprawiały mu humoru.
Na domiar złego powietrze zelektryzowało pojawianie się w
zamku jego niedoszłej narzeczonej, narzuconej mu przez rodziców wybranki. Była
kobietą niesamowitą i tak magnetyczną, że na jej widok zjeżył mu się włos na
karku. Głowił się przez większość czasu, co do cholery, ta kobieta robiła w
Hogwarcie. Nie podobało mu się to spotkanie, gdyby tylko mógł, wolałby go
uniknąć. Słyszał niejednokrotnie od Andromedy, o tym, że Dorcas jest bardzo
wpływową i piekielnie uzdolnioną czarownicą, widział ją nawet na paru
fotografiach, ale jego wyobrażenie o niej było zupełnie inne od tego, co
spotkało go w Sali Wejściowej. Parę minut później w Wielkiej Sali dyskretnie
wyjął pod stołem mapę i śledził, jak Meadowes kieruje swoje kroki do gabinetu
Dumbledore’a, by przesiedzieć tam całą przerwę i następny blok zajęciowy. O
czymkolwiek by nie rozmawiali, nie podobała mu się jej obecność na jego terenie. Nie i już.
Rosmerta w końcu obsłużyła klientów i wróciła do niego,
stawiając przed nim kufel piwa kremowego. Kufel ogromy, ociekający pianą.
Bliźniaczy do tego, który stał na blacie i zbierał napiwki z durnym napisem
wymyślonym kiedyś przez Jamesa: Expecto
patronum, vingadrium leviosa. Tutaj wrzuć knuta na kabanosa. Były to chyba
dwie największe sztuki, jakimi dysponowały Trzy Miotły.
– Dobra, to teraz ostatnia próba. Ale tym razem nie
oszukuj!
– Kochana, ja nie oszukuję. Wystarczy uważnie patrzeć na
karty.
Rosmerta miała ogromną umiejętność poprawiania nastroju. Uśmiechnęła
się pewna siebie i zadziorna. Była od niego o dwa lata starsza i pamiętał, że
kiedy kończyła Hogwart, znaczna grupa z męskiej części szkoły chciała
przyodziać żałobę. Należał wtedy do tej grupy. Kilka miesięcy później otworzyła
wraz z kuzynem pub w Hogsmeade i stał się on ulubionym miejscem spotkań wielu studentów.
Po raz kolejny tego wieczora Syriusz ułożył w dłoni trzy
karty: dwie w lewej ręce i jedną w prawej. Dwie dwójki w towarzystwie króla
pik. Wskazał go Rosmercie. Skinęła głową, mrużąc w skupieniu oczy i
przyglądając się jego dłoniom. Wykonał nimi parę szybkich ruchów i trzy karty leżały na blacie.
– Ta! – kobieta uśmiechnęła się z satysfakcją i dotknęła
lewej karty.
Była pewna swego.
Syriusz znów posłusznie odsłonił wskazany kartonik.
Dwójka kier.
***
Amelia była… wręcz niemożebną nudziarą. Z całym
szacunkiem, ale tak bardzo brakowało jej polotu, że Lily czasem nie mogła
uwierzyć w to, co plecie piękna Szkotka. Wielu mogłoby jej pozazdrościć
inteligencji, odwagi i towarzyskiego usposobienia, ale miała niespotykanie
drewniane poczucie humoru. Nierzadko Lily odnosiła wrażenie, że dziewczyna
wyszła prosto z mugolskich romansideł, na które Evansówna pobieżnie zerknęła w
czasie wakacji i które na co dzień namiętnie pochłaniała Petunia. Amelii bardzo
do twarzy byłoby ze zwiewnymi sukniami, bankietami i czytaniem poezji w
ogrodzie. Owszem, Lily sama z pewnością nie należała do grupy jakichś wyjątkowo
nieokrzesanych dziewcząt, ale Amelia przesadzała w drugą stronę. Miała
wyjątkowo dobre serce i zawsze służyła pomocą, ale… jak można być tak nudnym? Z
tak niewielu rzeczy potrafić zażartować?
Nadgorliwość Amelii dyskwalifikowała ją z pozycji
rozmówczyni na temat, który teraz trapił Lily. Z igły zrobiłaby już nawet nie
widły, ale od razu trójząb. I to trytoński. Wymykając się Szkotce, ruszyła w
stronę dormitoriów młodszych Gryfonek. Miała nadzieję wygadać się Mary,
studentce w piątego roku, z którą bardzo się polubiły w ostatnim czasie. Ale
nie udało jej się to.
– Wyszła z Marleną, tą Puchonką. Wspominały coś o
Hogsmeade – poinformowała ją już na miejscu współlokatorka McDonald i zamknęła
jej drzwi przed nosem.
Lily ściągnęła grymaśnie usta, kierując się smętnie ku
wyjściu z zamku. Nie bardzo wiedziała, gdzie się podziać. Chciała po prostu
wyciągnąć Mary na spacer i porozmawiać o…
– Hej, Lily!
Edwinie.
Znikąd pojawił się przy niej ten uśmiechnięty blondyn i cmoknął ją na
powitanie w policzek. Spuściła głowę, próbując ukryć fakt, że jej twarz
przybrała barwę iście gryfońskiego szkarłatu. Lubiła go, był wyjątkowo
sympatycznym gadułą, ale tak bardzo potrafił ją skrępować!
– Wybierałem się właśnie na spacer. Przyłączysz się?
O ironio.
– Hmm, też właśnie się wybierałam na błonia, więc może bez
żadnego przyłączania się po prostu pójdziemy jednocześnie obok siebie? – próbowała
uśmiechnąć się ironicznie, żeby nadać tym głupim słowom żartobliwego wydźwięku
i jednocześnie uniknąć kolejnego krępującego zachowania. Jeszcze przyszłoby mu
do głowy złapać ją za rękę. Brawo! O to
chodzi. Idziemy razem, ale trzymamy dystans. Edwin uśmiechnął się i podał
jej ramię. Merlinie, ja się do tego nie
nadaję. Niechętnie zaczepiła o nie dłoń.
Parę kroków później pod pretekstem poprawienia sznurowadła, oswobodziła się
i już nie podchodziła do niego tak blisko. Nie chciała, by ktoś widział ich
idących pod rękę.
Biedny, chyba się domyślił i splótł dłonie z tyłu, ale
mimo to z jego twarzy nie schodził uprzejmy uśmiech. Swobodnie, jak gdyby nigdy
nic zaczął mówić o książce, którą ostatnio przeczytał. Wyszli w końcu na błonia
i skierowali w stronę jeziora. Dyskretnie mu się przyglądała, gdy odpowiadała
na jakieś pytanie. W dziennym świetle dokładnie było widać piegi na garbatym
nosie oraz opalonych policzkach blondyna i śmiejące się oczy.
Dlaczego ktoś o tak sympatycznym fizys i usposobieniu tak bardzo ją krępował? Głupia,
głupia, głupia!
Brzegiem jeziora spacerowało wielu studentów, w tym
większość par. Lily po raz kolejny pogratulowała sobie pomysłu ze sznurowadłami
i oderwania się do ramienia Edwina, gdy zobaczyła w pobliżu Lidię i Jamesa. Znów
przybrała gryfońskie barwy, gdy zauważyła kątem oka, że Potter ich obserwował. Wolałaby
nie spotkać nikogo znajomego, jakby spacer z rok młodszym Prewettem był czymś
wstydliwym.
Będę starą panną.
– gdzieś w jej głowie zabrzmiał ostateczny, niski głos. Postanowione. Nieee, ja się nie nadaję do tych wszystkich podchodów,
nie namówicie mnie. Będę siedziała z Dudem na ganku i będę zrzędziła dzieciakom
z sąsiedztwa. Dajcie wy mi wszyscy święty spokój!
Jeszcze niedawno marzyła o tym, by w końcu ktoś się
zainteresował jej osobą. Teraz miała ochotę spławić biednego Edwina, choć był
tak uroczym gadułą. To w niej leżał problem, choć nie wiedziała, gdzie
dokładnie. Ale nie można było zaprzeczyć, że coś jest z nią nie tak. Żeby tak
bardzo przeżywać zwykły spacer? Że ktoś się do ciebie uśmiecha i zabiega o
twoją uwagę, o odrobinę twojego czasu? I
kto tu robi z igły trójząb?
Z ulgą usłyszała dzwony zapowiadające zamknięcie zamku i
nadchodzącą kolację. Zgodnie zawrócili, choć rozmowa, którą prowadzili w drodze powrotnej była już tylko grzecznościowa. Gdzieś prysł zapał Edwina, jakby coś go zniechęciło. Lily zaczęła mieć wyrzuty sumienia, podejrzewając, że może zauważył wspomnianą wcześniej ulgę na jej twarzy. Jednak wszystkie te myśli rozpłynęły się nagle, kiedy tylko weszli do
Sali Wejściowej. Czuć było jakieś napięcie wśród studentów, jedni dziwnie
milczeli, inni rozmawiali przyciszonymi głosami. Ruszyła z Edwinem do Wielkiej
Sali, gdzie mieli się rozejść do swoich rówieśników, ale stanęli w drzwiach jak
wryci. Najpiękniejszą komnatę w zamku, zwieńczoną zaczarowanym sklepieniem,
ubrano w żałobne czarne szarfy. Cała uwaga skupiona była na dyrektorze, który z
zatroskanym wyrazem twarzy i zetkniętymi końcami palców czekał bez słowa, aż
wszyscy zajmą swoje miejsca.
Edwin i Lily pożegnali się tylko znaczącym spojrzeniem i z
pośpiechem pomaszerowali do swoich domowników. Ktoś ze znanych im osób umarł i
naprawdę bała się dowiedzieć, kto to taki.
Wilde – jakaś
dziwna gula ścisnęła gardło dziewczyny na nagłą myśl o profesorze uczącego
obrony przed czarną magią. Tylko nie on. Był stary jak świat, ale zaskarbił
sobie serca uczniów swoją ogromną wiedzą i umiejętnością jej przekazywania. Z
bijącym mocno sercem usiadła obok Blanki. Chwilę później dostrzegła Wilde’a
wchodzącego do sali i zajmującego miejsce przy stole nauczycielskim. Lily nie
wiedziała, czy odetchnąć, czy bać się jeszcze bardziej, tego, co zaraz usłyszy.
Rozglądała się dookoła, próbując zrozumieć, kogo brakuje i kogo być może więcej
nie zobaczy. Nikt jej jednak nie przychodził do głowy, gdy patrzyła na mieszające
się poważne twarze przybywających na miejsce. Wszyscy już chyba dotarli i w
narastającej ciszy czekali na przemowę dyrektora. Może to jednak ktoś spoza
szkoły? Ktoś zasłużony dla czarodziejów, ktoś…
– Moi drodzy – zaczął Dumbledore, wstając ze swojego
miejsca, gdy w Wielkiej Sali było już cicho jak makiem zasiał. – Przed momentem
dotarła do nas druzgocąca informacja. – Nie
unosił głosu, a mimo to wszyscy słyszeli go dokładnie. – Z ciężkim
sercem muszę was powiadomić o śmierci waszego kolegi, Samuela Browna.
Przez salę przeszedł szmer.
Sam Brown? Lily kilka razy powtórzyła sobie to nazwisko, grzebiąc w pamięci, ale nie potrafiła
przypasować do niego żadnej twarzy. Spojrzała trochę skonsternowana po reszcie
Gryfonów; mieli równie zbaraniałe miny, jak ona. Tylko Remus zmarszczył ponuro
brwi. W końcu jakaś Krukonka z pierwszego roku głośno zaszlochała, za nią parę
innych osób siedzących w jej pobliżu.
– Kto to był? – Lily szepnęła dyskretnie do Lupina.
– Odwieźli go do Munga po Halloween.
Teraz skojarzyła. Był jakiś pierwszoroczny, którego
przetransportowano do szpitala dla czarodziejów po napaści na chłopaków.
Pojawiły się nawet pogłoski mówiące o tym, że mogli być w czwórkę ofiarami tych
samych osób, które wyrzucono ze szkoły i poddano Wizengamotowi. Mówiło się o
tym, że ten biedak zapadł z niewiadomych przyczyn na coś na kształt ciężkiej
depresji, że zaniemówił, przestał jeść, zupełnie stracono z nim kontakt. Nie
powrócił po tym wszystkim do Hogwartu. Podejrzenia, że znalazł się w tym samym
miejscu, co Huncwoci wydawała się Lily dość naciągana, niewątpliwie jednak
musiało wydarzyć się coś złego, co przestraszyło go do tego stopnia, że nabawił
się tak poważnego urazu psychicznego.
Żal ścisnął ją za serce, choć nie potrafiła sobie nawet
przypomnieć, jak chłopczyk wyglądał.
– Samuel – zaczął ponownie Dumbledore, tym razem unosząc
głos, by ponownie przykuć uwagę i dalszy ciąg wypowiedzi móc powiedzieć już
charakterystycznym sobie, spokojnym tonem: – zginął w nieszczęśliwych
okolicznościach – Podobno wyskoczył przez
okno – szepnął ktoś konspiracyjnie nieopodal Lily. – jednak to w naszej szkole podupadł
na zdrowiu, co przyniosło tak tragiczne skutki. To tutaj zaczęła się tragedia
jego i jego rodziny. A ci, którzy są za to odpowiedzialni, poniosą karę. Kimkolwiek
by nie byli, gdziekolwiek by się nie schowali. – przemawiał swoim łagodnym
tonem, jednak dobór słów i tak budził respekt i gęsią skórkę na ciele wielu
słuchaczy. Jednocześnie na sali nie brakowało uczniów zdziwionych kierunkiem, w
jakim potoczyła się przemowa Dumbledore’a.
– Zwariował, prawda? – Lily usłyszała gdzieś za sobą
kolejny mało taktowy szept.
– Uczcijmy pamięć o Samuelu minutą ciszy.
Wszyscy powstali w milczeniu ze swoich miejsc. Może trochę
dziwnie było czcić pamięć kogoś, kogo się kompletnie nie pamiętało, jednak ten
moment i tak wyszedł im w odpowiednim, godnym i poważnym tonie. Gdzieś pomiędzy
chwilą za krótką a zbyt długą dyrektor podziękował im i pozwolił znów usiąść.
Opuścił nieco głowę tak, że długa siwa broda zatańczyła na pustym talerzu przed
jego krzesłem, a bladoniebieskie oczy spoglądały teraz na uczniów sponad
złotych okularów-połówek.
– Moi drodzy, czuję się w obowiązku powiedzieć jeszcze
parę słów. Musicie bowiem wiedzieć, że cokolwiek nie osłabiło pół roku temu
waszego przyjaciela i cokolwiek nie zniszczyło go dzisiaj, wciąż może być
niebezpieczne, jeśli nie będzie między wami zgody. To przykre, że odczuliście
coś takiego nawet za potężnymi murami Hogwartu, ale nadciągają niebezpieczne
czasy. Apeluję do was z całego serca, abyście nauczyli się stawiać na najważniejszym
miejscu swoją rodzinę, przyjaciół, wierność i zjednoczenie. Bez nich i bez
choćby odrobiny życiowej mądrości, niczego nie będziemy już w stanie osiągnąć. –
Podniósł głowę, wzdychając ciężko. Po chwili dodał nieco słabszym, jakby
bardziej starczym głosem: – Wiem doskonale, że jest to droga trudna, ale
proszę, zróbcie wszystko, aby nigdy nie stawać przeciwko sobie.
Chyba wszystkich w Wielkiej Sali zaskoczyło to, jak
dyrektor zakończył przemowę. Nikt już nie wydawał się zainteresowany kolacją.
Studenci spoglądali po sobie skonsternowani, nie do końca zdając sobie sprawę,
skąd tak wzniosła refleksja w tak przykrej chwili. Jednak spośród wszystkich
hogwartczyków najbardziej przeciągłe i znaczące spojrzenie wymieniła Blanka z
Amelią. I gdyby wtedy nie westchnęły ze skruchą, po raz pierwszy od tygodni zaczynając
rozmowę, to pewnie nie zrobiłyby już tego nigdy.
Lily tej nocy uroniła wiele łez.
Płakała nad chłopcem, którego nie znała i nad jego matką,
w szczególności. Nad tym, że ta biedna kobieta, zupełnie jak kiedyś mama Lily,
pełna obaw i nadziei puściła swoje dziecko do szkoły, o której prawdopodobnie
nigdy wcześniej nie słyszała. I znów nad Samem, który pewnie tak, jak parę lat
temu ona, przybył do Hogwartu na poły nim oczarowany, a na poły osamotniony i
zagubiony. Może zdążył zdobyć już przyjaciół, a może tęsknił za domem i
rodziną, nie potrafiąc się odnaleźć. A potem znów nad jego matką, która po
dwóch miesiącach dowiedziała się, że jej syn w niewyjaśnionych okolicznościach
nabawił się jakiegoś urazu, przez który stracił kontakt z rzeczywistością i że
trafi do szpitala, o którym zapewne wcześniej też nie miała pojęcia. Biedaczka,
na pewno spędziła to pół roku, prowadzając chłopca od uzdrowiciela do
uzdrowiciela, od lekarza do lekarza. Lily wiedziała, że nie jest w stanie
choćby częściowo wyobrazić sobie tej rozpaczy, która musiała towarzyszyć pani
Brown. Aż w końcu szlochała w głos nad tym, jak kończy się ta smutna historia.
Nad tym, jak chłopiec może wyskakuje, a może nieświadomie wypada przez okno.
Czy coś w ogóle poczuł? A może wystraszył się lotu? Czy może jednak jego oczy
były tak samo puste jak wtedy, kiedy po raz ostatni przechodził przez Hogwart,
odprowadzany przez pielęgniarkę i opiekunów?
A jego biedna matka… Lily aż za dobrze pamiętała wszystkie
obawy pani Evans przed puszczeniem jej w nieznane. Chyba rozpadłaby się na
milion drobnych kawałeczków, gdyby jej córce coś się stało. Jak to możliwe, że
pani Brown wciąż utrzymywała się w całości?
I co takiego musiało się wydarzyć w tak bezpiecznym
przecież Hogwarcie, że historia Sama skończyła się w ten dramatyczny sposób?